E.E.. Olga Tokarczuk
rękawa dłoń doktora Löwe. Widziała błyszczące oczy Frommera i skupioną twarz jego siostry. Coś się musiało stać, pomyślała, i nagle zaczęło jej walić serce.
Pani Schatzmann
Po seansie u Eltznerów pani Schatzmann nie zmrużyła oczu do rana. Kręciła się w chłodnej pościeli podwójnego łoża, które po śmierci jej męża okazało się takie przestronne. Nie mogła spać, bo wciąż widziała obrazy z poprzedniego wieczoru: zielony stolik, garbuskę, bladą twarz dziewczyny i jej głos, gdy zaczęła do niej mówić.
Pani Schatzmann usiadła na łóżku i zapaliła naftową lampkę, bo nie mogła się przyzwyczaić do elektrycznego światła. Siedziała zgarbiona na krawędzi łóżka, aż zmarzły jej nogi. Potem znowu położyła się na wznak i patrzyła w ciemny sufit. Myślała. Oglądała to jeszcze raz. Sprawdzała możliwości popełnienia jakiejś pomyłki – swojej czy cudzej. Nie kwestionowała tego, co widziała u Eltznerów. Dla kobiety jej czasów, o jej wychowaniu, z jej pokolenia, oczy były najlepszym świadectwem tego, co istnieje. Pani Schatzmann nie starała się także zbyt wiele rozumieć. Musiałaby się wtedy wdawać w jakieś metafizyczne rozważania, do których nie nawykł jej nieskomplikowany umysł. Czuła tylko coś w rodzaju żalu i rozczarowania, że ten, którego kochała trzydzieści lat, nie przyszedł wprost do niej, tu, do tego pokoju, gdzie go tak brakowało, ale potrzebował kogoś innego, obcego, tak niedojrzałego jak ta mała Eltznerówna, w której twarzy pani Schatzmann rozpoznała przez chwilę rysy męża. Potem były te gesty: zataczanie ręką w powietrzu kręgów, chwytanie się w zamyśleniu za czubek nosa, pochylenie do przodu, takie, jakiego u nikogo innego nie widziała. Czy to możliwe, żeby Gustaw Schatzmann, jej mąż, ojciec jej syna, przetrwał tam gdzieś i wcielał się w piętnastoletnią dziewczynę? „Możliwe”, odpowiadała sobie skwapliwie. Ale dlaczego nie przyszedł do niej? Nie wszedł w jej sen, nie gasił lamp, nie stukał, nie przesuwał przedmiotów? Czemu ani razu nie wyczuła przy sobie jego obecności, choćby zapachu fajki? Jego ciało – czy jeszcze jest? Potrząsała siwą głową. Nie ma już zapachu tytoniu na klapach bonżurki i na skórze dłoni. Nie ma siwych, sztywnych włosów, w które tak lubiła zagłębiać palce, ani tych zmarszczek pod oczami, których powstawania była świadkiem przez długie lata. Nie było już tego ciała, a jednak widziała je przed oczami w każdym szczególe, jak żywe, w ruchu. Mówiła „nie ma” i wyobraźnią, tym wewnętrznym wzrokiem, przeczyła słowom i rozumowi, doświadczała tego, co nie istnieje. Cóż to znaczy „nie ma”, zastanawiała się, zdziwiona i zbuntowana. Przypomniała sobie słowo, które padło z ust Frommera i które spodobało się jej: „myślokształt”. Kształt myśli, myśl ubrana w kształt, myśl kształtująca to, co jest – tak to rozumiała. Czy wobec tego jej Gustaw, którego nie ma, jest czymś takim? A może tworzy go tylko jej pamięć i wyobraźnia? Co mówiło przez małą Ernę, co naśladowało gesty Gustawa Schatzmanna?
Pani Schatzmann wstała, wzięła lampę i ruszyła do pokoju syna. Rzadkie, siwe włosy spadały jej na ramiona i idąc korytarzem w koszuli nocnej wyglądała jak duch. Przy drzwiach syna zatrzymała się i zmieniła zamiar. Poszła do pokoju, gdzie stały meble Gustawa, i usiadła z lampką w ręku przy jego biurku. Wsłuchiwała się w ciszę, próbując znaleźć w niej coś niezwykłego.
– Jesteś tu? – zapytała szeptem i zaraz zawstydziła się swojego pytania.
Nic się nie stało, nic nie poruszyło.
– Wiem, że tu jesteś – powiedziała już śmielej i głośniej, stawiając wszystko na jedną kartę. – Moglibyśmy się tu spotykać, ale musiałbyś mi powiedzieć, jak to robić. Jeżeli nie mogę, to nie muszę cię słyszeć, ale chciałabym jakiegoś znaku, że ty mnie słyszysz, że rozumiesz, co przeżywam… Jest mi tak ciężko bez ciebie, Gustawie…
Zamilkła, bo wydawało jej się, że usłyszała szelest. Nic. Gładziła krawędź starego biurka i łzy łaskotały jej pomarszczone policzki. Przywołała teraz obraz umierającego męża, jego twarz zniszczoną bólem. Nikt nie potrafił mu pomóc. A on tak długo wzbraniał się przed morfiną. Kiedy skapitulował, wiedział już, że niedługo umrze. Śmierć przyszła nie wiadomo kiedy, po kryjomu. Dopiero rano zauważyli, że nie oddycha. Na to wspomnienie pani Schatzmann zagryzła wargi. Gustawa już nie było. Ta myśl przytłaczała jak zbyt ciężka pierzyna, która nie pozwala oddychać. Pani Schatzmann znowu przypomniała sobie Ernę Eltzner leżącą na sofie i mówiącą głosem Gustawa: „Nie wiem, co się ze mną stało ani gdzie jestem”.
– Nie musisz dawać mi znaku – powiedziała nagle. – I tak wiem, że jesteś wciąż ze mną. Jesteś ze mną, choć umarłeś. Po prostu to wiem.
Pani Schatzmann gładziła chłodny blat biurka. Czuła się tak, jakby podjęła ważną decyzję. Teraz wszystko wydawało się inne niż pół godziny temu. Cicho zamknęła drzwi i podreptała do kuchni, bo właśnie zaczęło świtać.
Kiedy przyszła Ivana, czeska służąca, pani Schatzmann była już ubrana i parzyła w kuchni kawę. Ivana była zdziwiona.
– Znowu nie mogę spać – powiedziała pani Schatzmann.
Wzięła tacę ze śniadaniem i poszła do pokoju syna. Artur stał przed lustrem i zapinał ostatni guzik białej koszuli.
– Czemu tak wcześnie, mamo?
– Chciałam z tobą porozmawiać, zanim wyjdziesz.
– Stało się coś? – zapytał z niepokojem Artur.
Pani Schatzmann uspokoiła go i nalała mu kawy. Patrzyła, jak pije ją małymi, spiesznymi łyczkami. Musiała być pewna, że nie odejdzie, gdy ona zacznie opowiadać.
– Znasz Ernę Eltzner? – zapytała.
– Musiałem kiedyś ją widzieć…
– Taka niepozorna, drobna…
– Mamo, o co ci chodzi?
Pani Schatzmann wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać. Opisała dokładnie dziwne zachowanie Erny podczas obiadu, jakby próbowała syna, przyszłego lekarza, zainteresować tymi objawami. Potem przeszła do seansu, podkreślając, że to był tylko eksperyment pod okiem doktora Löwe.
– A więc i doktor tam był – powiedział Artur.
– Erna mówi niewiele, a czasem, gdy się odezwie, zdarza się jej powiedzieć coś zupełnie nie na temat. Jej matka twierdzi, że Erna słyszy też głosy, które chcą przez nią mówić. Teresa Frommer spostrzegła w oczach Erny niespotykaną głębię, właściwą tylko mediom, a przecież Teresa się na tym zna. Sprawdziła też ponoć fenomenalną wrażliwość Erny na dotyk. Ale najważniejsze jest to, co zdarzyło się tam… na tym seansie – zakończyła pani Schatzmann pierwszą część swojej opowieści.
Syn nie od razu zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Dopiero gdy zobaczył toczące się po jej policzkach łzy, domyślił się, że musiało to mieć związek z ojcem, ponieważ łzy jego matki zawsze wiązały się z ojcem.
Pani Schatzmann wytarła nos i opowiedziała spokojnie i rzeczowo o przebiegu seansu. To była jedyna szansa, że Artur jej uwierzy, że podzieli jej smutek czy radość – sama już nie wiedziała co – że wysłucha jej do końca, nie zmieni tematu. Zaczęła od tego, że Erna niewiarygodnie szybko wpadła w trans, moment po tym, jak zebrani utworzyli krąg. Stało się to tak nagle, że doktor Löwe chciał nawet wszystko przerwać. Potem Erna osunęła się na krzesło i trzeba ją było przenieść na kanapkę. Pani Schatzmann poczuła się rozczarowana, bo na stoliku była przygotowana filiżanka i planszeta z literami. Myślała, że Erna usnęła. Ale ona położyła się na tej sofie i nagle, ni stąd, ni zowąd, wcale nie pytana zaczęła mówić. Wtedy jej matka dramatycznym szeptem powiedziała, że słyszy swoją babkę, że ją poznaje. Erna rzeczywiście mówiła z trochę dziwacznym, śląskim akcentem. A ponieważ babka pani Eltzner była spokrewniona