E.E.. Olga Tokarczuk
młodego, niedojrzałego, w fazie pąka. Nieproporcjonalnie duża głowa nie pasowała do tego ciała, buntowała się przeciwko niemu, wysunięta do przodu, poza strefę czarnych koronek, zdawała się mówić: „Ach, jestem tylko chwilowo przyfastrygowana do tego ciała, na chwilę, tylko na dziś, na teraz”. Teresa uśmiechnęła się do Erny.
Pod zasłoniętym brązowymi kotarami oknem siedziała pani Schatzmann, cała w żałobie, oraz doktor Löwe. Doktor Löwe miał minę niepewną, a mimo to mrugnął do Erny.
Doktor Löwe
Löwe po raz pierwszy miał brać udział w seansie, i to tylko dlatego, że były tu aż trzy jego pacjentki: pani Schatzmann, pani Eltzner i Erna.
Doktor miał do duchów stosunek mieszany, niezupełnie wiedział, co myśleć o takich sprawach. Urodzony w Królewcu i wychowany jako ortodoksyjny Żyd, głowę miał w dzieciństwie nabitą dybukami, golemami, aniołami, dziwnymi, niewytłumaczalnymi tajemnicami stworzonego przez Boga świata. Lata jego studiów medycznych przypadły na okres pary i żelaza i nad tą dziecięcą wiarą zapadła ciężka klapa, która zwykle oddziela w domach jasne, czyste pomieszczenia mieszkalne od ciemnej i wilgotnej piwnicy. W świecie medycyny, prawdziwej nowożytnej nauki, nie było miejsca na duchy. Naukowe słowo „histeria” stanowiło klucz do chorób nerwowych i doktor Löwe jeszcze tego samego wieczoru, kiedy wezwano go do Erny, przywołał w pamięci ten termin i trzymał się go. Lojalnie ostrzegł panią Eltzner, czym może się skończyć udział Erny w seansie. Z drugiej strony ton, jakim to Löwe powiedział, był jakoś nieprzekonywający i pani Eltzner wcale nie przejęła się tym ostrzeżeniem. W głębi duszy bowiem doktor Löwe nie wierzył w histerię. Przynajmniej nie całkowicie i nie wyłącznie. Był już starym człowiekiem i zdawał sobie sprawę, że w medycynie, jak w branży konfekcyjnej czy meblarstwie, przychodzą i odchodzą różne mody. Histeria była absolutnym przebojem, ale była też czymś wyjątkowo niekształtnym, nieokreślonym. Czasem miewał nawet wrażenie, że to słowo spływało z ust jego kolegów, kiedy usiłowali pokryć zmieszanie.
Dlatego może gdzieś głęboko (w tych ciemnych i wilgotnych piwnicach umysłu) doktor Löwe wierzył w coś, czego sam nie umiał nazwać. Nie musiały to być duchy czy opętanie, ale było to coś wykraczającego poza obszar oświetlony potężnym reflektorem wiedzy. Może to nigdy nie opuszczający go lęk przed śmiercią nie pozwalał mu pozamykać raz na zawsze wszystkich drzwi, a może po prostu doktor nie umiał wyplenić w sobie śladów dziecka: lęków, ślepych wierzeń, fantazji. Może Erna Eltzner rzeczywiście widziała duchy? Zgodził się tu przyjść, bo chciał czuwać jako lekarz nad tym, co mogło się wydarzyć. Ostrzegł panią Eltzner, że przerwie seans brutalnie, jeżeli według niego będzie się działo coś, co zagrażałoby zdrowiu Erny. Dlatego mrugnął do niej. Chciał dodać jej otuchy.
Zobaczył, że matka znowu lekko popchnęła Ernę w kierunku stołu. Erna usiadła i złożyła ręce na białej sukience.
– Jak tam, panno, twoje samopoczucie? – spytał ją szeptem, kiedy gaszono lampy i przysuwano do stołu krzesła.
– Niczego sobie – powiedziała, próbując się uśmiechnąć.
Erna Eltzner
Odstawiono filiżanki po kawie i zebrani usiedli wokoło stołu. Frommer chwycił kościstymi, mocnymi palcami prawą rękę Erny i położył ją na stole, tak żeby dotykali się małymi palcami. Jej kciuki zetknęły się ze sobą i blade dłonie Erny wyglądały na tle zielonego stołu jak rozpostarta ćma. Erna widziała, że pojawia się więcej takich ciem, większych, mniejszych, delikatnych i kościstych; tworzą nierówny okrąg. Nawet nie zauważyła dotknięcia palca Teresy, która usiadła po jej lewej stronie. Pani Eltzner powiedziała coś na ucho Frommerowi, a potem wyprostowała się z głową nieco uniesioną i zamknęła oczy. Ktoś jeszcze westchnął, zaskrzypiało krzesło, gdzieś zza okna doleciał przytłumiony przez kotary dzwonek tramwaju, a potem zapanowała prawdziwa chłodna cisza.
Erna poczuła się ściśnięta pomiędzy rodzeństwem Frommerów. Bała się wziąć głębszy oddech, żeby nie popsuć ciszy, jaka naraz zapadła. Zamknęła oczy jak matka, nie po to, żeby się skupić, ale raczej żeby nie patrzeć na doktora Löwe, który ją śmieszył: taki był uroczysty, a jednocześnie taki nienaturalny. Pod powiekami było bezpiecznie, Ernie wydawało się, że zamykając oczy, może się schować przed natrętnym oczekiwaniem. Mimo że nie widziała nikogo, nadal czuła, że wszyscy skupili uwagę na niej, że to skupienie zaczyna ją dotykać w ten sam szczególny sposób, w jaki robiła to krawcowa, kiedy pobierała z Erny miarę lub robiła przymiarkę. Muśnięcia palców, zimny dotyk centymetra na karku i potem w dół, wzdłuż kręgosłupa, kiedy szwaczka kredą zaznaczała miejsca na guziki. Dotknięcie w kolano, niezamierzone, przypadkowe, gdy trzymająca kredę ręka ześliznęła się z materiału. Dreszcze na skórze płynęły falą za wskazującym palcem krawcowej, gdy ta pokazywała matce, gdzie będą zaszewki, a gdzie odcięcie karczka. Wtedy Ernie zaczynały ciążyć powieki, włoski na skórze jeżyły się przyjemnie, a ciało ogarniał bezwład galopujący w głąb, do snu, do ciemności. „Erna, Erna”, mówiła matka i potrząsając ją za brodę, zaglądała głęboko w oczy. „Zagapiłam się”, tłumaczyła.
To, co czuła teraz, było podobne i choć nikt jej nie dotykał, zrobiło jej się ciepło i przyjemnie. Wstrzymała nawet oddech, żeby nie płoszyć tej nagłej przyjemności. Jej ciało odprężyło się, zwiotczało i Erna miała wrażenie, że odchodzi od niego. Zobaczyła nagle pusty korytarz i jakąś postać ginącą na jego zakręcie. Cofnęła się i na chwilę otworzyła oczy. Na stole nie było już rąk-ciem. Teraz z mroku wpatrywało się w nią kilka par oczu, otwartych, nachalnych, ciekawskich. Czegoś od niej żądały, a ona była zbyt słaba, zbyt zajęta sobą, żeby chcieć być z nimi. Zamknęła oczy i zobaczyła rozbłyskujące kolorowe światełka. „Kto jest?”, zapytał jakiś pospieszny głos. Odpowiedział mu bezładnie cały chór głosów. Nie mogła zrozumieć, co mówiły, ale też zbytnio się o to nie starała. Wiedziała, że śpi cudownym snem. Jej ciało unosiło się teraz i oddawało przypadkowym dźwiękom, westchnieniom, niezrozumiałemu falowaniu, które dosięgło samego środka jej brzucha i było zaprzeczeniem, drugim biegunem mdłości. Kiedy Erna próbowała popłynąć w to jeszcze głębiej, poczuła z rosnącym gniewem, że jest przytrzymywana. Spojrzała od spodu i zobaczyła wielkie trzymające ją motyle. „Puść”, powiedziała, nie słysząc siebie i już chciała powtórzyć, kiedy motyle zwolniły uścisk i uwolniły ją. „Nie odchodź”, powiedział jakiś głos z korytarza. „Odszukaj ich”, rozkazał jej inny, nie wiadomo skąd. „Kogo?”, zapytała. Wymieniono jakieś kolory czy liczby, które Erna natychmiast zapomniała. „Ja, ja”, z chóru wyłonił się jeden głos kobiecy, donośny. „Oto fioletowa bluzka”, powiedziała Erna nie otwierając ust, ale wreszcie siebie słysząc. „Odsuń się”, zażądał donośny bas i Erna zaczęła iść korytarzem przed siebie. Zanim zorientowała się, że korytarz nie ma końca i idąc nim nie posuwa się do przodu, musiało minąć mnóstwo czasu. Zawróciła więc i spojrzała pod spód, gdzie przy okrągłym stoliku siedziało kilka osób, trzymając się za ręce. Zobaczyła czubki ich głów i okrąg stolika, który stawał się mądrą źrenicą. Potem spojrzała na dziewczynę leżącą na sofie i jej biała sukienka wydała jej się znajoma. „To moja sukienka”, pomyślała czy też powiedziała. Usta dziewczyny nie poruszały się, były blade i zaciśnięte. Ernę ogarnął lodowaty strach, że oto umarła albo właśnie umiera. Chciała zbliżyć się do dziewczyny, ale wyglądało na to, że dzieli je jakaś gruba, idealnie przezroczysta szyba. Usta dziewczyny na sofie poruszyły się i zaczęła mówić. Było to dziwne, bo Erna nie mogła nic zrozumieć. Zaczęła się niecierpliwić, aż znalazła się znowu w korytarzu bez końca, gdzie dopadły ją przekrzykujące się głosy. Teraz przechodziły przez nią, jakby w ogóle nie istniała. Płynęły przez jej ciało i umysł, zostawiając strzępki znaczeń, obrazów tak obcych doświadczeniu Erny, że niezrozumiałych i przez