Władca much. William Golding
e94893fd5da7.png" alt="Strona tytułowa"/>
William Golding
Władca much
Tytuł oryginału
Lord of the Flies ISBN 978-83-8202-134-9 Copyright © William Golding, 1954 Published by arrangement with AJA Anna Jarota Agency Copyright © for the Polish translation by Izabela i Anatol Niepokólczyccy, 2020 Copyright © for this edition by Zyski S-kaWydawnictwos.j., Poznań 2020 All rights reserved Korekta Daria Kozierska, Julia Młodzińska Ilustracja na okładce Maciej Wolański Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 [email protected] www.zysk.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Głos muszli
Jasnowłosy chłopiec zsunął się ze skały i zaczął iść ostrożnie w kierunku laguny. Chociaż zdjął sweter i wlókł go teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a włosy kleiły się do czoła. W otaczającym go długim paśmie strzaskanej roślinności dżungli gorąco było jak w łaźni. Z trudem przedzierał się przez pnącza i ścięte pnie, gdy nagle jakiś ptak, czerwono-żółta zjawa, zerwał się i wzbił w górę jakby z wróżebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtórował inny.
– Hej! – wołał. – Zaczekaj chwilę!
Krzaki na skraju pasma zadrżały, strząsając deszcz kropli osiadłej na liściach wody.
– Zaczekaj – mówił głos – zaplątałem się!
Jasnowłosy chłopiec zatrzymał się, machinalnie podciągnął skarpetki, co nadało dżungli na chwilę jakiś swojski charakter.
Głos odezwał się znowu:
– Nie mogę się wygramolić z tych pnączy.
Właściciel głosu wycofywał się tyłem z krzaków, tak że gałązki drapały po brudnej wiatrówce. Zagięcia pod nagimi kolanami były pulchne, poranione i uwikłane w ciernistych pnączach. Schylił się, ostrożnie rozplatał ciernie i odwrócił się. Był niższy od jasnowłosego chłopca i bardzo gruby. Starannie wyszukując bezpiecznych miejsc dla stóp, podszedł i uniósł wzrok za mocnymi szkłami okularów.
– Gdzie ten człowiek z megafonem?
Jasnowłosy potrząsnął głową.
– To jest wyspa. Przynajmniej tak mi się wydaje. Tam na morzu jest rafa. Może tu wcale nie ma starszych?
Grubas zrobił przestraszoną minę.
– Przecież był pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie. – Jasnowłosy patrzył na rafę przymrużonymi oczyma.
– A inne dzieci? – ciągnął grubas. – Niektóre musiały się wydostać. Prawda, że musiały?
Jasnowłosy ruszył niedbałym krokiem w stronę wody. Starał się nie robić ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie okazać mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas pośpieszył za nim.
– Wcale nie ma starszych?
– Tak mi się zdaje.
Jasnowłosy wypowiedział te słowa poważnie, ale gdy je sobie w pełni uświadomił, zaraz opanowała go tak wielka radość, że stanął na głowie pośrodku pasma strzaskanej roślinności i uśmiechnął się do odwróconej postaci grubasa.
– Nie ma starszych!
Tłusty chłopiec pomyślał chwilę.
– Pilot.
Jasnowłosy opuścił nogi i siadł na parującej ziemi.
– Pewnie odleciał, jak nas zrzucił. Nie mógł tu wylądować. W samolocie na kołach?
– Zaatakowali nas!
– Wróci tu, zobaczysz.
Grubas potrząsnął głową.
– Patrzyłem przez okienko, jak spadaliśmy. Widziałem tamten kawałek samolotu. Ogień z niego buchał.
Rozejrzał się po rumowisku drzew.
– Patrz, co zrobił.
Jasnowłosy wyciągnął rękę i dotknął poharatanego pnia. Zaciekawiło go to na chwilę.
– Co się z nim stało? – spytał. – Gdzie się podział?
– Sztorm cisnął go do morza. Jak te wszystkie drzewa się waliły, to jeszcze nic wielkiego. Gorzej, że dzieciaki pewnie dotąd w nim siedzą.
Zawahał się, a potem:
– Jak ci na imię?
– Ralph.
Grubas czekał, by z kolei jego spytano o imię, ale nie usłyszał żadnej propozycji zawarcia bliższej znajomości; jasnowłosy chłopak imieniem Ralph uśmiechnął się niewyraźnie, wstał i ponownie ruszył w stronę laguny. Grubas szedł za nim krok w krok.
– Myślę, że tu musi być nas więcej. Nie widziałeś nikogo?
Ralph potrząsnął głową i przyśpieszył kroku. Potem potknął się o gałąź i upadł jak długi. Grubas stanął nad nim, ciężko dysząc.
– Ciocia mi nie pozwala biegać – wyjaśnił – ze względu na moją astmę.
– As… co?
– As…tmę. Nie mogę złapać tchu. W naszej szkole tylko ja jeden miałem astmę – mówił z odcieniem dumy. – I zacząłem nosić szkła, jak miałem trzy lata.
Zdjął okulary i wyciągnął je do Ralpha, mrugając oczyma i uśmiechając się, a potem zaczął je wycierać o brudną wiatrówkę. Wyraz bólu i wewnętrznego skupienia zmienił blady zarys jego twarzy. Otarł pot z policzków i szybko włożył szkła.
– Oj, te owoce.
Rozejrzał się po rumowisku drzew.
– Oj, te owoce – powtórzył – chyba…
Poprawił okulary, odszedł na bok i przykucnął wśród bujnej roślinności.
– Zaraz wrócę.
Ralph wyplątał się ostrożnie z pnączy i zaczął chyłkiem przekradać się przez gałęzie. Po chwili stękanie grubasa pozostało za nim, a on śpieszył ku przeszkodzie, która go odgradzała od laguny. Przeszedł przez powalony pień i stanął na skraju dżungli.
Brzeg jeżył się palmami. Stały, chyliły się lub pokładały na tle jasności, a ich zielone pióropusze stroszyły się sto stóp nad ziemią. Wyrastały z brzegu porosłego ostrą trawą, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego gnijącymi kokosami i pędami młodych palm. Dalej była ciemność lasu właściwego i otwarta przestrzeń pasa zdruzgotanych drzew. Ralph stał oparty ręką o szary pień drzewa i mrużył oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, może w odległości mili, białe fale przybrzeżne rozbijały się o rafę koralową, a za nią granatowiało otwarte morze. Wewnątrz nieregularnego łuku rafy koralowej spokojna niby lustro górskiego jeziora leżała laguna – wszystkie odcienie błękitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg między skarpą, na której rosły palmy, a wodą był jak cienkie drzewce nieskończenie długiego łuku, bo w lewo od Ralpha perspektywa linii palm, brzegu i wody ciągnęła się bez końca, zlewając się w jeden punkt; i wciąż był upał, upał niemal namacalny.
Zeskoczył ze skarpy. Czarne buciki ugrzęzły w sypkim piachu i uderzyła go fala gorąca. Zaciążyło mu ubranie, zrzucił więc buty gwałtownym kopnięciem i jednym ruchem zdarł z nóg skarpetki. Potem skoczył z powrotem na skarpę, ściągnął koszulę i stanął wśród kokosów przypominających ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu tańczyły na jego skórze. Odpiął klamrę paska, zsunął spodnie i majtki i stał nagi, patrząc na oślepiający