Władca much. William Golding
na muszli. Jack zaczął protestować, ale wrzawa, która przedtem wyrażała ogólne pragnienie wodza, stała się teraz świadectwem, że wybór padł na Ralpha. Żaden z chłopców nie mógłby znaleźć dostatecznego uzasadnienia tego wyboru; cała inteligencja, jaką dotychczas przejawiono, była udziałem Prosiaczka, prawdziwym zaś przywódcą był Jack. Ale Ralph miał w sobie jakiś spokój, który go wyróżniał w grupie, kiedy siedział pośród nich, poza tym był duży, o miłym wyglądzie; a wreszcie czynnik najważniejszy, choć bardzo niepozorny: koncha. Ten, który na niej trąbił, a potem czekał na nich z muszlą na kolanach, był istotą wybraną.
– Ten z muszlą!
– Ralph! Ralph!
– Ten z trąbą niech będzie wodzem!
Ralph podniósł rękę, by się uciszyli.
– Dobra. Kto chce, żeby Jack był wodzem?
Z ponurym posłuszeństwem chór podniósł dłonie.
– Kto chce mnie?
Natychmiast wszyscy prócz chóru i Prosiaczka unieśli ręce. Potem, niechętnie, również Prosiaczek wyciągnął dłoń w górę.
Ralph zliczył głosy.
– No, to jestem wodzem.
Krąg chłopców rozbrzmiał oklaskami. Klaskał nawet chór, a piegi na twarzy Jacka pokrył rumieniec upokorzenia. Chłopiec wstał, ale rozmyślił się i siadł znowu wśród grzmotu oklasków. Ralph zwrócił się do niego, chcąc mu osłodzić przegraną:
– Oczywiście, chór należy do ciebie.
– Mogą być armią…
– Albo myśliwymi…
– Mogą…
Rumieniec spełzł z twarzy Jacka. Ralph znowu nakazał ciszę.
– Jack jest kierownikiem chóru. Oni będą… czym oni mają być?
– Myśliwymi.
Jack i Ralph uśmiechnęli się do siebie z nieśmiałą sympatią. Reszta chłopców zaczęła rozprawiać z zapałem. Jack wstał.
– Chór, zdjąć togi.
Jakby po dzwonku w klasie chłopcy z chóru wstali, zaczęli rozmawiać i ściągnąwszy czarne peleryny, rzucili je na trawę. Jack położył swoją na pniu obok Ralpha. Jego szare szorty kleiły się do spoconego ciała. Ralph spojrzał na nie z podziwem, a Jack, dostrzegłszy to spojrzenie, wytłumaczył się.
– Próbowałem wdrapać się na tamto wzgórze, żeby zobaczyć, czy jesteśmy otoczeni morzem. Ale twoja muszla zawróciła nas.
Ralph uśmiechnął się i podniósł muszlę w górę, żeby chłopcy się uciszyli.
– Posłuchajcie. Muszę mieć trochę czasu, żeby przemyśleć różne rzeczy. Nie mogę tak zaraz postanowić, co robić. Jeżeli to nie jest wyspa, możemy wkrótce znaleźć ratunek. Więc najpierw musimy się przekonać, czy to wyspa, czy nie. Tymczasem wszyscy muszą zostać tutaj, czekać i nie rozchodzić się. Trzech z nas – więcej nie, bo się pogubimy – trzech z nas pójdzie na wyprawę, żeby to zbadać. Pójdę ja, Jack i… i…
Przyjrzał się kręgowi chętnych twarzy. Nie mógł narzekać na brak wyboru.
– Simon.
Chłopcy siedzący koło Simona zachichotali, a on wstał roześmiany. Teraz, kiedy osłabienie minęło, wyglądał na energicznego chłopaka spoglądającego spod strzechy prostych, opadających na czoło włosów, czarnych i szorstkich.
Kiwnął głową do Ralpha.
– Idę.
– I ja…
Jack wyrwał zza pasa sporą finkę i dźgnął nią pień palmy. Podniosła się wrzawa i zaraz umilkła.
Prosiaczek poruszył się niespokojnie.
– Ja też idę.
Ralph odwrócił się do niego.
– Ty nie nadajesz się na tę wyprawę.
– Wszystko jedno…
– Nie jesteś nam potrzebny – oświadczył Jack stanowczo. – Trzech wystarczy.
Prosiaczkowe okulary błysnęły.
– Ja byłem z nim, jak znalazł konchę. Byłem z nim, zanim wyście przyszli.
Ale ani Jack, ani pozostali chłopcy nie zwracali na niego uwagi. Całe zgromadzenie poszło w rozsypkę. Ralph, Jack i Simon zeskoczyli z płyty i ruszyli piaszczystym wybrzeżem obok basenu. Prosiaczek, wyrzekając, wlókł się za nimi.
– Jakby Simon szedł w środku między nami – rzekł Ralph – moglibyśmy swobodnie rozmawiać nad jego głową.
Trójka chłopców zaczęła maszerować noga w nogę. Znaczyło to, że Simon musiał raz po raz podwajać krok, żeby utrzymać tempo. Po pewnym czasie Ralph stanął i odwrócił się do Prosiaczka.
– Słuchaj.
Jack i Simon udali, że nic nie widzą. Szli dalej.
– Nie możesz iść.
Prosiaczkowi okulary znowu się zamgliły – tym razem z upokorzenia.
– Powiedziałeś im. Chociaż cię prosiłem.
Był zaczerwieniony, usta mu drżały.
– Chociaż mówiłem ci, że nie chcę…
– O czym ty, u licha, gadasz?
– Że mnie przezywają Prosiaczek. Powiedziałem ci, że mnie nazywali w szkole Prosiaczek, i prosiłem, żebyś im tego nie mówił, a ty od razu musiałeś wypaplać…
Zapadło milczenie. Ralph, spojrzawszy na Prosiaczka uważniej, pojął, że chłopiec czuł się urażony i zdruzgotany. Wahał się, czy obrać drogę przeprosin, czy dalszej obrazy.
– Lepiej nazywać się Prosiaczek niż Tłuścioch – rzekł wreszcie z całą prostotą, jaka przystoi prawdziwemu dowódcy – a w każdym razie przepraszam cię. Teraz wracaj, Prosiaczku, i wypytaj chłopców o imiona. To twoje zadanie. Do widzenia.
Odwrócił się i pognał za towarzyszami. Prosiaczek stał i rumieniec oburzenia z wolna znikał z jego twarzy. Ruszył z powrotem ku granitowej płycie.
Trzej chłopcy szli raźno po piachu. Był odpływ i wzdłuż wody ciągnął się pas usłanej wodorostami plaży, twardej jak ubity trakt. Cała sceneria była pełna jakiegoś dziwnego uroku, którego oni byli świadomi i który dawał im poczucie szczęścia. Śmiali się do siebie podnieceni, pytali i nie słuchali odpowiedzi. Ralph, czując potrzebę wyrażenia jakoś tego wszystkiego, stanął na głowie i przewrócił się. Kiedy śmiech umilkł, Simon nieśmiało pogłaskał Ralpha po ramieniu i znowu wybuchnęli śmiechem.
– Chodźcie – rzekł Jack po chwili – jesteśmy badaczami.
– Dojdziemy do końca wyspy – rzekł Ralph – i zajrzymy za róg.
– Jeżeli to jest wyspa…
Teraz, u schyłku dnia, miraże zaczynały ustępować. Znaleźli koniec wyspy – całkiem realny, a nie pozbawiony wszelkiego kształtu i sensu jakąś magiczną sztuczką. Był tam galimatias kwadratowych brył z jednym wielkim blokiem skalnym osadzonym w lagunie. Gnieździło się na nim ptactwo morskie.
– Jak lukier – rzekł Ralph – na różowym ciastku.
– Nie zajrzymy za róg – powiedział Jack – bo to wcale nie jest róg, tylko łagodny zakręt. Patrzcie, skały coraz gorsze…
Ralph osłonił ręką oczy i przebiegł wzrokiem poszarpaną linię skał biegnących ku górze. Ta część plaży leżała najbliżej góry.
– Spróbujemy