Wieczne strapienie. Jacek Leociak
bliskiej swemu sercu wizji Kościoła. Jakby wszystkie inne były ex definitione „nieprawdziwe”.
Recenzentka zarzuca mi, że nie napisałem o bardzo wielu rzeczach, o których powinienem według niej napisać. Odzywa się tu podstawowa reguła socrealizmu: trzeba pisać nie o tym, co jest, lecz o tym, co być powinno. „Historia chrześcijaństwa w średniowieczu zamyka się w opisie nawracania siłą pogan, niszczenia pogańskich posągów, wycinania świętych gajów, chciwości katolickich monarchów i inkwizycji!” – narzeka. Przyznaję, strasznie to wybiórcze. Brakuje u mnie jeszcze wielu innych rzeczy: eksterminacji albigensów, katarów („Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich”) i morderczej troski o zbawienie heretyków wszelkiej maści oraz Żydów – dzieci Szatana. Brakuje krucjat i potoków krwi płynącej ulicami zdobytej Jerozolimy, podboju Nowego Świata krzyżem i mieczem, polowań na czarownice. Zdecydowanie za mało jest świętego ognia stosów, tego ognia, w którym wypala się złoto prawdziwej wiary. To wszystko należy do „historii chrześcijaństwa w średniowieczu” bądź do jego pokłosia. Ale oczywiście są jeszcze katedry gotyckie, wspaniałe malarstwo i rzeźba, sztuka zdobnicza, manuskrypty cudownie iluminowane, tkaniny, uniwersytety, myśl teologiczna rozrosła jak wielki las, augustianizm, tomizm, franciszkanizm, chorał gregoriański, misteria, mirakle, moralitety, hagiografia, Pieśń o Rolandzie i Bogurodzica. Podsumowując te wszystkie braki, uproszczenia i całą tę nieprawdę, która wyziera z Młynów bożych, recenzentka poklepuje mnie życzliwie po ramieniu i konkluduje: „szkoda marnować czas na utrwalanie tych uproszczeń”.
Podejrzewam, że i ta książka nie spodoba się mojej recenzentce i że uzna ją ona za „marnowanie czasu”. Wciąż uparcie opisuję bowiem to, co jest, a nie to, co być powinno. Nie tworzę traktatu teologicznego czy politycznego, nie piszę historii Kościoła katolickiego w dwudziestu tomach (tyle tomów Encyklopedii katolickiej KUL-u ukazało się dotychczas) ani nie sporządzam syntezy dziejów Polski od chrztu Mieszka I do dwudziestej dziewiątej rocznicy Radia Maryja. Nie piszę monografii z obszernymi przypisami, ale przecież skrzętnie dokumentuję źródła, do których sięgam. To nie jest dysertacja naukowa (choć takie też potrafię pisać), lecz wybór notatek, dłuższych bądź krótszych zapisków, z natury swojej fragmentarycznych, powstałych pod wpływem chwili, konkretnego wydarzenia czy wypowiedzi. To są zapiski bardzo osobiste, opowieści prywatne, ponieważ obserwuję otaczającą mnie tu i teraz rzeczywistość nie jako bezosobowy kronikarz, lecz jako człowiek posiadający konkretną biografię i wplątany w to, co opisuje.
*
Fakty, na które powołuję się w tej książce, są prawdziwe; do sytuacji, o których piszę, rzeczywiście doszło; wydarzenia, które przywołuję, naprawdę się wydarzyły; wypowiedzi, które cytuję, zostały wypowiedziane. Natomiast wszelkie oceny, interpretacje i komentarze formułuję wyłącznie na własny rachunek. Są subiektywne, bo ja jestem „subiektywny” i nie potrafię być inny. W moich ocenach mogę się mylić. Nie roszczę sobie prawa do nieomylności jak papieże – właściwie od zawsze, a oficjalnie od 1870 roku, kiedy na soborze watykańskim I został ogłoszony dogmat o nieomylności papieża.
Jest w tym, jak piszę, niemało złośliwości, ironii, sarkazmu, nieraz są gorycz i gniew, a nieraz (czarny) humor. Staram się skupiać na wadach czy zaletach, na słowach lub czynach, trzymając się strony merytorycznej i unikając argumentów ad personam. Nie oznacza to łagodności. Znam mocne słowa i czasami nie waham się ich użyć. Ale jak pisał pewien biskup: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”.
2. Rekonesans autobiograficzny
Mój Tata urodził się 23 marca 1912 roku. Kiedy wiele lat po jego śmierci usiłowałem sobie uświadomić, jak to było dawno, przyszło mi do głowy, że Ojciec pojawił się na świecie dokładnie dwadzieścia trzy dni przed katastrofą Titanica. A więc to był naprawdę stary świat – ten sprzed I wojny i sprzed Titanica.
Chciałbym go zapytać, co o tym wszystkim sądzi. O tym, co się teraz w Polsce dzieje. Mało miałem okazji na poważne z nim rozmowy. Umarł nagle, kiedy zdawałem maturę w 1976 roku. Nie doczekał więc ani Czerwca 1976, ani czasów opozycji demokratycznej i KOR-u, ani Sierpnia, Solidarności i stanu wojennego. Nie doczekał Okrągłego Stołu, czerwcowych wyborów w 1989. Nic nie wiedział o Platformie Obywatelskiej ani o partii, która nazwała się Prawem i Sprawiedliwością. Nic nie wiedział o „zamachu smoleńskim”, o prezesie Jarosławie Kaczyńskim, o prezydencie Andrzeju Dudzie… Szkoda, że nie doczekał Solidarności i roku 1989. Ale cieszę się, że nie musi oglądać tego, co się dzisiaj dzieje.
Jeszcze przed wojną wstąpił w Łodzi do PPS-u. Po wojnie nie chciał się „zjednoczyć”, skazując się na marginalizację. Jako dziesięciolatek pamiętam jego milczenie, kiedy z telewizora marki Neptun przemawiał do nas Władysław Gomułka w 1967 roku. Jako jedenastolatek pamiętam, jak wrócił do domu i śmierdział gazem łzawiącym, bo wracając z pracy, przechodził przez skrzyżowanie Jerozolimskie – Nowy Świat. Jako trzynastolatek oglądałem z nim w grudniu 1970 roku „Głos Wybrzeża”, który jakimś cudem pojawił się u nas w domu – z kalendarium wydarzeń. Nic wielkiego nie robił, nic wielkiego nie mówił. Był porządnym człowiekiem. Dzięki niemu byłem jednak uodporniony na „heglowskie ukąszenie”, dzięki niemu nie miałem nigdy wątpliwości, którą stronę wybrać: prawą czy lewą. Jestem – najogólniej mówiąc – po lewej stronie. I jest mi z tym bardzo dobrze. Dziękuję, Tato, urodzony przed katastrofą Titanica.
*
Może te najwcześniejsze wspomnienia, obrazy pamięci z dzieciństwa, są w gruncie rzeczy najważniejsze i to one nadają znaczenie wszystkiemu, co kiedyś było i co jest teraz? Może to one sprawiają, że ciężar dojrzałości i brzemię starości są do zniesienia? Może doświadczenie dzieciństwa pomogło Mamie przeżyć dziewięćdziesiąt sześć lat, dwa miesiące i siedem dni? Może właśnie z powodu dzieciństwa tak długo żyć chciała, musiała. Może dlatego tak długo, tak dzielnie, tak wspaniale walczyła o życie. Walczyła do końca. O każdy dzień, a potem już o każdy oddech.
Mama wcześnie została sierotą. Ja mogłem ją mieć koło siebie dwanaście razy dłużej niż ona swoją matkę.
Pięcioletnia dziewczynka posadzona przy łóżku umierającej matki – Felicji, która jako wolontariuszka podczas epidemii tyfusu pracowała w szpitalu w Krzemieńcu. Zaraziła się i umarła. Przeżyła trzydzieści pięć lat. Był początek września 1927 roku. Szuranie liści rozgarnianych nogami na cmentarnej ścieżce, kiedy idzie się za trumną matki.
Duży szkolny wieszak, który spadł na młodszego brata i przygniótł go. To było w Murckach, bo jej ojciec, Edward Herbert, był tam dyrektorem szkoły podstawowej. I Mama nie mogła tego ciężkiego wieszaka sama unieść, a dziadka przy tym nie było, może siedział w gabinecie albo na lekcji. I w końcu ten wieszak ktoś podniósł i uwolnił brata. Ale Mama nie pamięta kto. Więc i ja nie wiem, kto to zrobił.
Ojciec Mamy wstąpił do Legionów 16 sierpnia 1914 roku, a już 29 października tego roku został ciężko ranny. Mama wielokrotnie opowiadała, że nosił przez resztę życia kulę w boku. Umarł w legionowej lecznicy w Batowicach. Przeżył trzydzieści osiem lat. Mama miała wtedy lat osiem. To był grudzień 1930 roku. Na cmentarzu już nie było liści.
Kiedy na rok przed śmiercią Mama leżała w szpitalu, ciężko chora na zapalenie płuc, niewiele mówiła. Ale powiedziała mi wtedy o psie, który był w ich domu w Wieliczce. Czarny owczarek alzacki. Wabił się As. We wrześniu 1939 roku uciekali pod bombami do Krakowa, As został na podwórku, przywiązany do budy. Ktoś musiał jednak po psa wrócić, bo pojawia się on w innej opowieści, jak waruje przy grobie cioci, która moją Mamę wychowywała, a która zmarła w listopadzie 1939. Po siedemdziesięciu dziewięciu latach od tego wydarzenia Mama prosi, żebym odwiązał psa. Nie zdaje sobie sprawy, że ja go już dzisiaj odwiązać nie mogę.
Może