Wieczne strapienie. Jacek Leociak
– podczas najazdu bolszewickiego w 1920 roku szefa Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku. Im dalej w moim życiorysie, tym gorzej. Wysoka Komisjo do spraw Zmiany Nazw Wszystkiego – pokornie proszę o zmianę mojej nazwy.
*
Jestem owocem popaździernikowych nadziei. Dosłownie! Urodziłem się 9 miesięcy po VIII Plenum KC PZPR, urozmaiconym niezapowiedzianą wizytą Chruszczowa. Gomułkę przywrócono z niebytu i wybrano na pierwszego sekretarza, a Chruszczow wrócił do siebie. Nie zdążyłem się jeszcze nauczyć mówić, podnosiłem tylko z wysiłkiem główkę do góry, do słońca, kiedy zlikwidowano tygodnik „Po Prostu”. Tyle było nadziei moich rodziców, a przede wszystkim Ojca, jak miałem się dowiedzieć po latach.
Może dlatego przez całe życie mam kłopot z nadzieją. Różne wielkie nadzieje co do świata mi się nie spełniły.
Dobry Pasterz Pan Jezus i jego wierni duszpasterze, którzy tak bardzo chcą, żebym był zbawiony. Pragną tego. Widzę ogień w ich oczach. Staram się nie podchodzić za blisko, żeby się nie sparzyć. Boję się tych, którzy – nieproszeni – chcą mnie zbawić, a do tego wiedzą, jak to zrobić.
Uwierzyłem przez chwilę, że oglądam oto „koniec historii”. Miałem nadzieję, że teraz wszystko już będzie dobrze: dawni poddani staną się wolnymi obywatelami wolnego kraju w wolnej Europie. Że razem, że NATO, że Unia, że Schengen, że wielki projekt modernizacyjny. Przyznaję, tę nadzieję pielęgnowałem dość długo. Okazało się jednak, że to Polska, że mieszkam w Polsce. I z kranu zaczęła ciurkać ciepła woda.
Nie byłem już taki głupi, żeby wierzyć politykom na słowo. Ale jest taki jeden, który zawsze mówi to, co myśli i czego chce. I to się urzeczywistnia. Jego marzenie, aby zostać emerytowanym zbawcą narodu – spełniło się. Na emeryturę jednak nie pójdzie. Nie przeminie, tylko zmieni stan skupienia i formę obecności. Istnieć będzie na kartach podręczników do historii, może jeszcze do innych dyscyplin naukowych. Wykuty ze spiżu, z brązu, marmuru czy ulepiony z pomalowanego żółtą farbą gipsu – tkwić będzie na placach i skwerach. Zawsze z nami. Zawsze przy nas. Dzień i noc obejmujący nas spojrzeniem i szeroko rozwartymi ramionami.
Jego fenomen polega w dużej mierze na zdolnościach profetycznych. „We mnie jest czyste dobro” – mówił w wywiadzie z Agnieszką Kublik i Moniką Olejnik w lutym 2006 roku. I proszę – dobro było w nim, jest i będzie zawsze, czasami może troszkę przybrudzone. Jak jego buty. „Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne” – mówił z kolei w lipcu tego samego roku. No i stało się. Dziś żaden kolor nie może już być pewny swojego koloru. Podczas kongresu Prawa i Sprawiedliwości w lipcu 2016 roku popisał się Jarosław Kaczyński szczerością wyjątkową, która przecież jest istotą każdego prawdziwego prorokowania: „Nasze rządy będą przeciwieństwem rządów prawa” – powiedział z mównicy. Na koniec – Wolska. „Marsz, marsz Dąbrowski z ziemi polskiej do Wolski” – śpiewał na kongresie Prawa i Sprawiedliwości 4 czerwca 2006 roku. I spełniło się – mamy Wolskę. W Wolsce życie stało się lepsze i żyje się weselej. A jak żyje się weselej, to i praca idzie lepiej, i ryż w misce lepiej smakuje.
Powtarzamy do znudzenia, że Jarosław Kaczyński podzielił Polaków. To prawda, ale Polska była podzielona w ten sposób od dawna, tylko nie było tego aż tak bardzo widać. PiS to nie żadna okupacja. PiS to emanacja. Jarosław Kaczyński zrobił to, co robi fotograf w ciemni. Zaczął wywoływać utrwalone na materiale światłoczułym i niewidoczne dla oka obrazy. On wiedział, co się pojawi na papierze fotograficznym, gdy się go włoży do kuwety i potraktuje wywoływaczem. Straszne tam są chemikalia w tym wywoływaczu, siarczany, fenole i inne cholerstwo. Kaczyński bez przerwy leje na nas ten trujący roztwór. Utajony obraz nabiera kształtów i rumieńców. Kto zapali wreszcie w tej ciemni światło?
Pozwoliliśmy jednemu człowiekowi pożerać nasz kraj, nasze pola, łąki, lasy, wsie i miasta, instytucje demokratyczne, sądy, media, edukację, nawet stadninę koni. On to wszystko pochłaniał, a rzesze biły mu brawo, śpiewając: „Jarosław, Polskę zbaw”. O tak – to było najważniejsze: zbawienie Polski. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski arcybiskup Stanisław Gądecki już na początku 2016 roku ogłosił z satysfakcją: „Nastąpił ogromny przełom. Po wojnie nie było jeszcze takiego zjednoczenia państwa i Kościoła”. Ta radość Gądeckiego jest radością polskiego Kościoła instytucjonalnego z nadejścia władzy człowieka, który krok po kroku niszczy wszystko, czego się dotknie. Niszczy to znaczy zbawia, a w języku „dobrej zmiany” – odzyskuje.
Po 1989 roku pełno było „okrzyków radości dochodzących z miasta”, czyli z Polski. Kto z nas wtedy pamiętał, „że ta radość jest zawsze zagrożona”? Czy był wówczas wśród nas doktor Rieux, który wiedział to, „czego nie wiedział ten radosny tłum, […] że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony […] i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”? Wydaje się, że Wielki Architekt „dobrej zmiany” obudził szczury i wypuścił je na ulice polskich miast. I jak mu to gładko poszło! Jak łatwo bakcyl dżumy dał się zbudzić i teraz rozprzestrzenia się coraz bardziej. Jak chętnie aż tylu mieszkańców miasta dało się zadżumić. I jest im z tym dobrze. I uważają to za objaw zdrowia. A Kościół, zamiast bić w dzwony na trwogę, patrzy, jak jego wyznawcom rosną w pachwinach i pod pachami guzy dymienicze. I nic nie mówi, bo sam swoje guzy ukrywa, a swoich zadżumionych przenosi do innych parafii. Okazuje się, że rasizm, ksenofobię, zawiść, mściwość, frustrację zbudzić w ludziach jest stosunkowo łatwo.
*
Mojej edukacji w szkole podstawowej na Esperanto patronował Władysław Gomułka. Na moje lata spędzone w liceum na Smoczej i na polonistyce UW spoglądał gospodarskim okiem Edward Gierek. Zacząłem pracować pod czujnym okiem generała Wojciecha Jaruzelskiego, na dwa i pół miesiąca przed stanem wojennym. Potem pracowałem za najróżniejszych rządów: od Tadeusza Mazowieckiego do Donalda Tuska i pani premier Ewy Kopacz. Więc patrzę na to, co się teraz wyprawia już z pewnej perspektywy. Myślę o tych, którzy dziś nurzają się w serwilizmie i podłości, a jutro, gdy to się wszystko zawali, będą grać rolę ofiar wstrętnej dyktatury i wypinać piersi do orderów. Jarosław Gowin założy pewnie pismo pod tytułem „Byłem Przeciw” (ma doświadczenie, bo kierował miesięcznikiem „Znak”), Piotr Gliński napisze dysertację na temat obywatelskiego sprzeciwu podczas niesprawiedliwych rządów bezprawia Prawa i Sprawiedliwości etc. Co zrobi Beata Szydło? A ci wszyscy beneficjenci dobrej zmiany w spółkach skarbu państwa, na niezliczonych stanowiskach w administracji cywilnej i w wojsku…? Co oni wszyscy będą robić „dzień po”? Nie wiem. Wiem jedno, będziemy mieli wysyp skruszonych albo Wallenrodów. Pierwszy w kolejce po order ustawi się prokurator Piotrowicz.
Siedzę w domu. Za oknem zaraza. Na mojej ulicy pies wyprowadza człowieka na spacer. Drepczą szybko skrajem chodnika, przyczajeni, w barwach ochronnych, utrzymując przepisowy odstęp na długość smyczy. Mam jeszcze zapasy, prąd, internet, wodę w kranie. Policja i wojsko patrolują ulice polskich miast. I – jak ogłaszają ich dowódcy – wszyscy jesteśmy z tego zadowoleni. Szpitale są świetnie przygotowane. Lekarze nie przestrzegają procedur – ratują życie i zarażają się. Sprzętu ochronnego jest mnóstwo, ale gdzieś się rozchodzi, jak głos wśród nocnej ciszy.
Dlaczego nie jestem spokojny? Przecież premier jest uosobieniem wiarygodności i prawdomówności. Mruży oczy. Nie wiem, z czego są zrobione jego oczy, ale nie wyglądają jak prawdziwe. Szlachetne zdrowie, prawda, nikt się nie dowie, prawda… Prawda. Nikt się nie dowie. Człowiek, który uwierzył, że jest prezydentem, ma twarz roześmianą, oczy wesołe, czasem tylko groźnie spojrzy i uniesie podbródek. Łapie w locie hostie, które uciekają masowo z kościołów. A w kościołach zaraza: puste ławki i puste tace. Dobrą Nowinę, że Chrystus zmartwychwstał, przynosi mi Antychryst z Krakowa i biznesmen z Torunia – osiemdziesiąty trzeci