Asystentka. S.K. Tremayne
nie ja sama.
Nie myśl o tym.
Czekając na pozostałych, oglądam upiorne stare ryciny wiszące na ścianie pubu. Przedstawiają słynne egzekucje z okolic, ludzi wiszących na szubienicach, wiwatujące tłumy. Jedna z szubienic wygląda, jakby stała na szczycie Primrose Hill. Trzej mężczyźni dyndają obok siebie, boso, tańcząc i kurczowo trzymając się pętli. Zwyczajnie umierają. Rytownik przeszedł sam siebie, jeśli chodzi o realistyczne oddawanie detali: wytrzeszczone oczy, wywalone języki, obrzydliwie radosne reakcje widowni, której brakuje tylko popcornu.
Nie trafiłam wcześniej na tę informację. Primrose Hill miejscem kaźni? Przerażona twarz mężczyzny po lewej, ewidentnie duszącego się odgryzionym językiem, wpatruje się prosto we mnie. Jakby wiedział. Wie. Kto wie?
Nie jestem swoim ojcem.
Nie jestem? Pamiętam swojego tatę, zanim się w tym wszystkim zatracił – był ekstrawertykiem z ogromnym poczuciem humoru. Sfrustrowany artysta, który skończył uwięziony na przeciętnym stanowisku w firmie księgowej, odnalazł radość w życiu rodzinnym. Tata zawsze był gotowy na zabawę i wygłupy; ganiał mnie wokół jabłoni, udając, że nie może mnie złapać. Nazywałam go Gilgotworem, a on mówił na mnie Przebojowa Jo, bo wszędzie było mnie pełno. Lubił bawić się słowami, lubił bawić się życiem. Odziedziczyłam po nim chyba więcej niż po mojej ostrożnej, raczej zdystansowanej matce. Więcej, czyli co konkretnie?
Moje niespokojne rozmyślania, które w każdej chwili mogą przekształcić się w coś gorszego, zostają nagle przerwane.
Arlo jest już w barze. Mierzy mnie wzrokiem, bezmyślnie pewny siebie i arogancko zaborczy. Jestem w jego barze. Jego lokalu. Żeby świętować powrót mojej przyjaciółki. Mojej współlokatorki. Jak do tego doszło?
Bo to Arlo Scudamore. To on ma nad wszystkim kontrolę. Wydaje mi się, że kontroluje również Tabithę. Wie, że tak myślę. Ale chyba w ogóle go to nie obchodzi, podobnie jak moje szczęście lub nieszczęście. Nadal jest rozgoryczony z powodu mojego artykułu, w którym zacytowałam go jako źródło, rzekomo bez jego zgody. Oczywiście, że mi ją dał, po prostu nie spodobało mu się to, co napisałam. Twierdzi, że tym tekstem storpedowałam jego błyskawicznie rozwijającą się karierę, bo krytycznie odniosłam się do gigantów z Doliny Krzemowej. Boże, jak ja nienawidzę jego idiotycznego burżujsko hipsterskiego akcentu. Myśli, że jestem z plebsu? Walić go. Pamiętam, że Simon raz określił Arla jako „psychotycznie ambitnego” – pasuje idealnie.
Przechodząc obok baru, mówię:
– Cześć, Arlo! Miło cię widzieć. – Po czym daję mu szybkiego, podwójnego niby-buziaka.
– O, Jo. Cześć, tak się cieeeszę, że przyszłaś!
Odwzajemnia niby-pocałunki. Nie zdawałam sobie sprawy, że zwykłe towarzyskie powitania mogą być tak nieszczere.
– Gdzie Tabs?
– Pali na zewnątrz, dymi jak komin hydrotermalny.
Kim lub czym jest komin hydrotermalny? Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie powiedział to po to, by mnie speszyć. Utknęliśmy w rogu pubu. Tylko ja, on, rzędy błyszczących w półmroku kraftowych ginów za barem, złowieszcze ryciny miejscowych egzekucji i ryczący ogień w kominku. Czekamy na pozostałych.
– Wszystko okej w, ee, pracy? Facebook?
To pewnie najbardziej irytująca rzecz, o którą mogłam go zapytać. Dlatego właśnie zapytałam. Żeby nie było – on robi to samo cały czas. Dokuczanie Arlowi pozwala mi przynajmniej oderwać się od całej masy zmartwień.
– W pracy? Świetnie. Odchodzę za tydzień lub dwa. Do start-upu. – Jego uśmiech jest tak lodowaty, że mógłby zabić pingwina z dwudziestu metrów. – O! – Uśmiech staje się jaśniejszy, cieplejszy, może nawet szczery. – Jest Jeremy. Lex! Rollo!
Rollo.
Ro l l o.
Arlo przyjaźni się z nadzwyczajną liczbą rumianych bogoli, których imiona kończą się na O. Hugo. Rollo. Theo. Rocco. Orlando. Otto. Wydaje mi się, że Otto może być chyba nawet „von” coś tam. Wszyscy są idiotycznie bogaci. Duńscy pierdylionerzy. Francuscy bankierzy. Reżyserowie. Inwestorzy ładujący pieniądze w kolejny wielki projekt Arla, który ma oczywiście związek ze sztuczną inteligencją, technologiami finansowymi oraz innymi rzeczami, których „oficjalnie” nie potrafię zrozumieć. Znam paru tych gości z widzenia, ale oni ledwo mnie kojarzą. Jestem tu najwyraźniej tylko z powodu Tabithy. Jeśli dopisze mi szczęście, pojawią się może jeszcze jedna lub dwie osoby, które znamy z Tabithą ze studiów, i nieco zmniejszą moje poczucie wyobcowania.
Chociaż, jak się przecież ostatnio okazało, ku mojemu rozczarowaniu, większość moich przyjaciół żyje teraz poza miastem.
– Jo!
Ach – smukła blondynka chowająca e-papierosa do gustownej dżinsowej kurtki idzie w moją stronę i uśmiecha się szeroko.
– Jo! Moja dhoga!
Kiedy jest w dobrym nastroju, mówi z ciężkim, teatralnie fałszywym niemieckim akcentem.
– Heej, Tabs! Nie zjadły cię pantery!
Moja najlepsza przyjaciółka przytula mnie mocno i całuje wszędzie, gdzie jej usta mogą napotkać moją skórę. Dociera do mnie – głęboko ukryte, ale boleśnie krępujące uczucie – jak bardzo brakowało mi fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Nikt nie dotykał mnie od wielu dni, nie mówiąc o przytulaniu czy całowaniu.
– Jo-Jo, skarbie, jak się masz?
– O Boże, w porządku. A ty? Brazylia, Peru? Co się działo?
– Powiem tak: jeśli będę musiała sfilmować kolejną maleńką, niesamowicie zagrożoną żabę drzewną, poświęcę swoje życie wybiciu wszystkich płazów na świecie. Zastrzelę każdą jebaną traszkę.
Śmiejemy się i znowu przytulamy. Tak bardzo tego chcę. Tak bardzo potrzebuję.
Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że bycie wolnym strzelcem może mieć niewiele wspólnego z wolnością; może równie dobrze i równie łatwo uwięzić cię w mieszkaniu, pozbawić kontaktu z ludźmi, sprawić, że od poniedziałku do środy będziesz chodzić tylko w piżamie. A freelance w połączeniu z nowymi technologiami jest jeszcze gorszy. Wszystkie mające sens rozmowy, które odbyłam w tym tygodniu, prowadziłam w sieci.
Pięć lat temu, gdy zrezygnowałam z pracy etatowej, odkryłam, jak bardzo ludzie nie chcą nawet rozmawiać. Zamiast odebrać telefon, zainwestują mnóstwo energii w napisanie SMS-a lub maila. Chcą pisać i wysyłać wiadomości na WhatsAppie, żeby móc edytować i cenzurować. Nieustannie nadzorować samych siebie – swoje dusze i swoje słowa.
Powinnam napisać o tym w artykule, który tak rozwścieczył Arlo. To, że technologia spieprzyła nasze życie towarzyskie, człowieczeństwo, nasze wzajemne interakcje i całą resztę. Czy w rewanżu bawi się teraz mną?
– Arlo!
– Theo.
– Cicero.
Panowie O dopisali. Tabitha gawędzi z nimi, a ja stoję sama. Zabity mężczyzna dyndający z szubienicy na Primrose Hill pokazuje mi paskudny, poczerniały język. Moje myśli wracają do urządzeń w mieszkaniu, podkopując umiarkowanie dobre samopoczucie i wytrącając z równowagi. I tak rodzą się pytania. Czy to wszystko mogło być dziełem Arla? Czy to jakiś rodzaj cynicznej zemsty? Na pewno jest wystarczająco sprytny, wystarczająco obsesyjny. Prawdopodobnie uznałby to za wyniośle zabawne i odpowiednio kąśliwe. Wykorzystać technologię, którą skrytykowałam, by wmawiać mi, że jestem chora psychicznie.
W swojej niechęci do mnie, wynikającej częściowo z czystego snobizmu, utwierdziła go moja – tak zwana – dziennikarska zdrada. Na samym początku, kiedy wprowadziłam