Z duchami przy wigilijnym stole. Группа авторов
tego, co widzialne i niewidzialne
Bawiłem z wizytą u znajomych w Szkocji, gdy rozegrały się przypadki, które tu przedstawię. Nie byli to przyjaciele w sensie długich czy bliskich kontaktów. Mówiąc zwięźle: spotkałem ich tylko raz w Szwajcarii rok wcześniej, gdy jednak przebywaliśmy razem, widziałem, że wiele mamy wspólnego, co pozwoliło nam się zbliżyć, jak to zresztą często bywa na wędrownym szlaku. Podczas zimnych poranków po nocnej podróży widywaliśmy siebie nawzajem w stanie znacznego nieuporządkowania i umysłowego, i garderobianego, co jest może najpoważniejszym egzaminem, jakiemu musi sprostać nasz wygląd. Pomimo wszelkich utrapień podróżnych, takich jak zaginięcie bagażu, marne hotele, różnego rodzaju nieporozumienia, pomimo usterek, które mogą być nie mniej poważnym egzaminem dla charakterów, nasza przyjaźń i sympatia (którą śmiem uważać za wzajemną, inaczej bowiem by mnie nie zaprosili do Ellermore) nie zostały naruszone. Zawsze myślałem i dalej uważam, że Charlotte Campbell była jedną z najbardziej czarujących młodych kobiet, jakie kiedykolwiek udało mi się poznać, jej bracia zaś, jeśli nawet nie tak zachwycający, to okazali się pełnymi zabawnych pomysłów kompanami, z którymi podróż upływała znakomicie. Z ich rozmów natychmiast wywnioskowałem, że pochodzą ze znacznie większej rodziny. Ich aluzje do Toma, Jacka, małego Harry,ego, do Mab i Mary dla kogoś z zewnątrz mogły być nużące, ja jednak lubię słuchać o relacjach między ludźmi, gdyż o swoich niewiele mam do powiedzenia. Stopniowo się zorientowałem, że panna Campbell została zabrana przez braci za granicę, aby doszła do siebie po długiej, uciążliwej pracy pielęgniarki, która bardzo nadwerężyła jej siły. Gdy dzieci znajdujące się pod jej opieką zachorowały na szkarlatynę, nie odstępowała ich w dzień i w nocy.
– Przestała się widywać z resztą z nas i starannie się odgrodziła – opowiedział mi młodszy z dwójki, Charley. – Wychodziła na spacer tylko wtedy, gdy uznawała za pewne, że nie spotka żadnego z nas. To było najgorsze – wyznał z prostotą chłopak.
Fakt, że jego siostra poświęciła się troskliwej opiece nad chorymi, nie wydawał mu się godny uwagi, a za prawdziwy dowód heroizmu uznał to, że odmówiła sobie ich cennego towarzystwa. W ten sposób dowiedziałem się sporo o rodzinie. Dla dzieci, szczególnie najmłodszych, stała się od momentu śmierci matki jedyną opiekunką, kimś w rodzaju siostrzanej matki. Mówiąc ściśle, nie była już dziewczyną, lecz młodą, świadomą swej kobiecości niewiastą, liczącą sobie jakieś dwadzieścia osiem lat, doczekała więc wieku, gdy ślady dojrzałości dodają blasku słodyczy młodzieńczych lat, z drugiej zaś strony owa dojrzałość zwiększa jeszcze czar młodości. To zwłaszcza wtedy młode mężatki urzekają nawet najbardziej wybrednych wielbicieli niewieściej urody i duchowości. Kiedy jednak coś takiego zdarza się w przypadku niezamężnej kobiety, mamy do czynienia z istotą prawdziwie anielską. Mogę tylko z najwyższym szacunkiem myśleć, że to połączenie w pełni dojrzałego matkowania z panieństwem w jego niezrównanym wdzięku traktowane było przez otoczenie z uwielbieniem, które ongiś tak wielu świętych rzucało do stóp Najświętszej Dziewicy. Trudno mi natomiast wyjaśnić, czemu się tak bardzo rozwodzę nad Charlotte Campbell na samym początku opowieści, której nie jest w ścisłym sensie bohaterką, w ten sposób na początek odrobinę zwodząc czytelnika.
Nietrudno zgadnąć, że z entuzjazmem zareagowałem na wyrażone podczas naszego rozstania zaproszenie do Ellermore, ponieważ w Londynie nie czekało mnie nic bardziej przytulnego i przyjaznego niż gabinet w Temple. Rozstawaliśmy się na początku czerwca, zaproszono mnie zaś na koniec sierpnia. Wtedy, jak oznajmił Charley, jest „mnóstwo kuropatw”, a słowa te wypowiedział z taką radością, że natychmiast przywoływały uśmiech na twarz słuchającego. Charlotte dodała:
– Musi się pan jednak przygotować na prawdziwe, bardzo spokojne zacisze domowe, panie Temple.
Naturalnie powiedziałem, że gdybym miał dokonać wyboru tego, co najbardziej na świecie lubię, byłaby to właśnie taka kombinacja spokoju i domowości, na co Charlotte z rozbawieniem pokręciła głową. Sama nie dostrzegała w swym opisie niczego szczególnie atrakcyjnego. Wszyscy jednak podkreślali owo „mnóstwo kuropatw”, ja zaś nie chcę udawać, że było mi to zupełnie obojętne.
Najmniej zżyłem się z najstarszym z braci, Colinem, który w kontaktach z innymi zwykł zachowywać, jak to się powiada, „dystans”. Nie rozgadywał się z taką ochotą jak pozostali. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, iż nieustannie bywał w Londynie, niepodobna więc wykluczyć, że mogliśmy się mijać na ulicy. On natomiast darzył mnie chyba sympatią, a w każdym razie gorąco przyłączył się do wygłoszonego przez brata zaproszenia. Gdy Charley zapowiedział, że będzie mnóstwo kuropatw, Colin nader przyjaźnie dorzucił:
– A kto wie, czy nie da się zapolować na jakiegoś jelenia.
Słychać było u nich północny dialekt, który wyrażał się nie w doborze słów, ale w jakichś specyficznych zwrotach czy osobliwej wymowie. Byli tego świadomi, lecz napełniało ich to raczej dumą niż wstydem. Nie mówili o sobie „Szkoci”, ale „Szkoty”, a ich akcentu nie dało się pomylić z żadnymi podróbkami teatralnymi czy frazami potocznie uważanymi za typowo szkockie. Ilekroć usiłowałem ich naśladować, ucho natychmiast podpowiadało mi, że są to próby nieudolne.
Właśnie na łono tej rodziny, reprezentowanej przez wspomnianych młodych ludzi, wyruszyłem dwudziestego sierpnia, dnia słonecznego, dostatecznie pełnego kurzu i gorąca, aby zasługiwał na miano iście letniego. Zanim jednak dotarłem do kresu podróży, aura dość się już zmieniła i podkreślała granicę pomiędzy latem a jesienią. W powietrzu pojawiła się leciutka złocista mgiełka, wrzosowiska spurpurowiały, a tu i ówdzie zdarzała się pod nogami uschnięta gałązka, nawet jeśli dość rzadko, to jednak wystarczało, by zakląć pod nosem. Ellermore leżało w sercu pięknej okolicy, pełnej wzgórz i jezior, z charakterystycznym dla Highland pofałdowanym horyzontem, na skraju jednego z najbardziej dzikich górskich terenów w Szkocji. Otaczał je amfiteatr wzgórz, nieprzesadnie wysokich, ale w swej malowniczości przywodzących na myśl krajobraz alpejski. Wszędzie purpurowo skrzyły się wrzosowiska, pokryte nitkami czegoś, co wyglądało jak śnieg, choć w istocie było spienionymi górskimi strumykami. Przed domem znajdowało się niewielkie, okolone wzniesieniami jeziorko, z jednego końca dające ujście wdzięcznemu potoczkowi. Ten chlupotał między głazami, w starciu z którymi burzył się pianą, by ostatecznie wpaść do innego, znacznie większego i ambitniejszego strumienia.
Samo Ellermore zostało stosunkowo niedawno wzniesione na łagodnym trawiastym stoku nad jeziorem. Było otoczone przez piękne buki, jakimi nie pogardziłoby Berkshire, których jednak nie spodziewamy się w Szkocji, bardziej za reprezentantów północnej roślinności uważając jesiony i jodły. Nie byłem przygotowany na bogactwo West Highland, na wszechotaczającą, przyjazną zieleń paproci i ziół, nie wspominając już o bogactwie i wielorakości kwiatów, których różnorodne barwy skrzyły się pośród purpury otaczających wzgórz. Spodziewałem się scenerii surowej i szarej, a tymczasem wszystko wokół tej posiadłości w Highland tak kipiało obfitością kształtów i barw, że owo bogactwo wydawało mi się wręcz przesadne. Ojciec przyjaciół powitał mnie w drzwiach, których nigdy nie zamykano na klucz, a starczyło mi pobyć tu chwilę, aby dojść do wniosku, że nikomu nie odmówiono by tu gościny. Patriarcha był wysokim, leciwym mężczyzną, pełnym godności, ale też odnoszącym się do innych z sympatią, a jego siwe włosy, wąsy i rumieniec na twarzy dopełniały obrazu wiejskiego domatora, aczkolwiek, jak miałem się później dowiedzieć, był w istocie rzutkim i zaradnym biznesmenem. Campbellowie z Ellermore nie wywodzili się wprawdzie z jakiegoś rozbudowanego rodu, niemniej miejscowi bardzo dobrze ich znali jako dziedziców siedziby już od zamierzchłych czasów. Nie należeli do miejscowej arystokracji, czy raczej należałoby powiedzieć, że nie chcieli wykorzystywać nadarzającej się