The Frontiers Saga. Tom 4. Świt Wolności. Ryk Brown
wciąż rosło.
– Więc to nie twoi ludzie walczą z lojalistami? – zdziwiła się Jessica.
– Nie – zapewnił Tug. – Wolimy dyskretniejsze metody. Nie dalibyśmy się sprowokować i wciągnąć w otwarty konflikt. Przecież w takim przypadku stracilibyśmy anonimowość. A zdolność skutecznego ukrywania się wśród wrogów była zawsze naszą największą siłą. Osoby walczące na dole to najprawdopodobniej wyznawcy Zakonu, którzy po prostu bronią się przed atakami lojalistów.
Jessica zauważyła, że Jalea nie dołączyła do rozmowy. Zwróciła również uwagę na to, że nie spodobało jej się coś, co w pewnym momencie powiedział Tug. Przez chwilę Jessica zastanawiała się, czy szalona jazda, której wszyscy doświadczali, może być dla Jalei zbyt męcząca, ale natychmiast odrzuciła tę myśl.
Dowódca załogi, po wysłuchaniu ich rozmowy przez komunikator, pomimo niezbyt dobrej znajomości języka poczuł się zmuszony do przedstawienia swojego zdania.
– Ludzie przestraszeni. Lojaliści chcą być posłuszni Ta’Akar, więc oszczędzeni. Wyznawcy wierzą tobie – powiedział, wskazując na Nathana. – Wierzą, że Na-Tan przychodzi uwolnić wszystkich i pokonać Caiusa.
– A ty w co wierzysz? – zapytała go Jessica.
– Wierzę, że planeta Corinair powinna być wolna.
– A co myślisz o naszym Na-Tanie? – spytała. – Czy też w niego wierzysz?
Dowódca załogi spojrzał na Nathana i przez chwilę przyglądał mu się dokładnie, po czym szturchnął go w ramię palcem w rękawiczce.
– Wierzę, że Na-Tan jest po prostu człowiek. Może wspaniały człowiek. Jeszcze nie wiem.
Jessica zachichotała.
– Tak, sąd jeszcze nie wydał orzeczenia w tej sprawie – zażartowała.
– Nie rozumiem – powiedział Nathan, ignorując uwagę Jessiki. – Jeśli Ta’Akarowie są tak źli, dlaczego ci ludzie nie walczą z nimi?
– Kary za nieposłuszeństwo są dość surowe – odpowiedział Tug. – Na początku ludzie walczyli. W taki sposób powstali Karuzari. Ale przez dziesięciolecia wiele osób zaakceptowało swój los. Łatwiej jest spokojnie żyć w kłamstwie, niż umrzeć za prawdę. Tak naprawdę większości z nich nie obchodzą te sprawy, dopóki żyje im się dobrze.
Nathan jeszcze raz spojrzał przez okno, podczas gdy transportowiec wciąż przechylał się i skręcał, prześlizgując się przez płonące miasto.
– Życie nie wygląda teraz zbyt dobrze.
– Prawda. Uważam, że tym razem Ta’Akarowie mogli przesadzić. Mieszkańcy Corinair to dumni ludzie. Podporządkowanie się woli Caiusa nie było dla nich łatwe. Być może teraz znajdą wolę do walki.
– Przygotujcie się – przerwał dowódca jednostki. – Teraz zabawa się zaczyna.
– Co? – zapytał Nathan, patrząc na Jessicę. Wzruszyła tylko ramionami.
Nathan w samą porę ponownie wyjrzał przez okno, by zobaczyć, że opuszczają miasto i pojawiają się nad otwartym terenem. Obszary przemysłowe na obrzeżach szybko zamieniły się w krajobraz usiany małymi gospodarstwami i polami uprawnymi.
Nagle transportowiec podskoczył i zaczął wznosić się w niewiarygodnym tempie. Nathana bez ostrzeżenia wcisnęło w fotel. To przyspieszenie było tak gwałtowne, że wycisnęło mu prawie całe powietrze z płuc. Przypomniał sobie podróż na orbitę starym promem, z portu kosmicznego Akademii Floty Północnoamerykańskiej na „Aurorę”, wciąż zadokowaną na orbitalnej platformie montażowej. Jednak teraz było jeszcze gorzej.
Zaledwie chwilę po rozpoczęciu wznoszenia się w kokpicie rozległy się alarmy. Jednocześnie załoga zaczęła wymieniać pospieszne uwagi, rzucać komendy i ostrzeżenia.
– Co się dzieje? – zapytał Nathan.
– Pociski – odpowiedział dowódca.
Nathan obrócił się, by spojrzeć do przodu, ale zza konsoli kokpitu nie mógł nic zobaczyć. Odwrócił się więc na miejscu i spojrzał na ziemię, która szybko się oddalała. Przed nimi i po lewej stronie zauważył dwie małe smugi rakiet.
– Pod nami dwa pociski na dziesiątej!
– Jeszcze dwa po tej stronie – dodał Tug.
Nathan patrzył, jak dwie eskortujące ich jednostki zanurkowały pod transportowcem w kierunku rakiet nadlatujących z lewej strony. Nagle kabina zatrzęsła się i dało się słyszeć dźwięki co najmniej kilku uderzeń dochodzących zza tylnej grodzi.
– Co to było, do cholery? – zapytała Jessica.
– Prawdopodobnie wystrzeliwują cele pozorne – wyjaśnił Tug, odwracając się, by spojrzeć do tyłu. – Tak, widzę je!
Po obu stronach transportowców leciały małe drony z zadartymi dziobami. Przez kilka sekund nie były jakby zdecydowane, co robić, ale nagle przyspieszyły i rozproszyły się. W tym samym momencie transportowiec zaczął gwałtownie zmieniać kurs, żeby nadlatujące pociski namierzyły któryś z celów pozornych.
Wszyscy zmagali się z ciągłym przyspieszeniem wznoszącym. Statek gwałtownie wibrował.
– Co on próbuje zrobić? Wejść na orbitę?
– To prawdopodobnie przenośne rakiety ziemia–powietrze odpalane z ramienia. Są bardzo tanią bronią, a więc nie mają wielkich możliwości. Ich zasięg i pułap są ograniczone. Za mniej niż minutę powinniśmy znaleźć się w bezpiecznej strefie – wyjaśnił Tug.
Nathan nadal obserwował, jak wszystkie cztery eskortujące jednostki oddalają się od nich w kierunku nadlatujących pocisków. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Gdyby był w myśliwcu, odpaliłby cele pozorne, a następnie wysłałby pociski przechwytujące, aby strącić nadciągające rakiety. Jednak w jego świecie takie pociski były trochę nieporęczne. Gdyby na Corinair miały zostać użyte podobne technologie, wątpiłby poważnie, czy tak małe maszyny mogłyby przenosić tego typu broń. Był ciekawy, w jaki sposób zostały zaprojektowane te pojazdy, aby skutecznie walczyć z zagrożeniami.
***
Jednostki eskorty podzieliły się na dwie pary i zanurkowały w stronę nadlatujących pocisków. Kilka sekund później ich dziobowe wieżyczki zaczęły emitować czerwone wiązki energii, które trafiały w pociski. Trzy z nich zostały natychmiast zniszczone, ale czwartemu udało się namierzyć jeden z pojazdów bojowych i trafić go tuż za kokpitem. Eksplozja całkowicie oderwała zespół wentylatora kanałowego, co spowodowało, że mała maszyna bojowa obróciła się i zaczęła spadać. Kilka sekund później uderzyła w ziemię i eksplodowała.
Pozostałe trzy okręciki zakończyły lot nurkowy zaledwie kilka metrów nad wierzchołkami drzew. Następnie poleciały w różnych kierunkach. Dwa kolejne pociski wyskoczyły zza drzew, ścigając parę pojazdów skręcających w prawo. Wówczas trzeci wykonał półpętlę, a następnie półobrót, dzięki czemu wyrównał lot z dziobem skierowanym w obszar, z którego wystrzelono rakiety.
Pilot trzeciego pojazdu przestawił przełącznik wyboru broni na rakiety. Z obu burt wysunęły się dwie małe kapsuły umieszczone tuż za kokpitem. Mógłby co prawda użyć bardziej precyzyjnej broni energetycznej, ale krytycznym czynnikiem był czas, a maksymalna siła uderzenia została już zatwierdzona przez dowództwo. Posługując się ekranem obsługi broni, wybrał obszar docelowy i nacisnął mały przycisk na joysticku. Milisekundę później grad miniaturowych rakiet został wyrzucony z zasobników i runął w kierunku drzew. Pociski, opadając, zaczęły się równomiernie rozpraszać. Po chwili w oślepiającym błysku czerwieni, pomarańczu i bieli co najmniej czterdzieści metrów kwadratowych lasu zniknęło w dymie i płomieniach.