Pieśń o kruku. Paweł Lach

Pieśń o kruku - Paweł Lach


Скачать книгу
zarzucić na mężczyznę sieć uroku i złowić go jak morską rybę? Nikt nie zawitał potem do tamtej dziedziny, jakby mgły zesłane przez złośliwych czarnoksiężników przysłoniły wszelkie szlaki. Może kraj ten nigdy nie istniał?

      Niechaj pozostanie tajemnicą, dlaczego przez pewien czas błąkał się wśród mroków i uciekał przed własną legendą. Gdy zatrzymywał się gdzieś, to tylko na chwilę. Gdy zaś wieści o jego czynach pojawiały się wraz z nim i zaczynały obrastać w nowe opowieści, odchodził bez słowa.

      „Czego szukasz?”, „Dokąd zmierzasz?”, „Przed czym uciekasz?”, pytali ludzie, a on nigdy nie odpowiadał, choćby pytania te miały padać z ust królów, jarlów i potężnych magów. Mówiło się wiele o Bjarnim Kruku, Pogromcy Olbrzymów, on jednak nie przedstawiał się w ten sposób, szukając miejsca, gdzie nikt nie znał opowieści o nim. Takie miejsce jednak nie istniało, bo głos Glamrunga miał magiczną moc i odbił się echem nie tylko wśród gór, ale dotarł też do najdalszych zakątków zarówno znanych, jak i zapomnianych światów.

      Przyjął w końcu Bjarniego na służbę pewien zamożny człowiek i wysłał w góry, gdzie żył lud nie znający tych bogów, którym kłaniał się Pogromca Olbrzymów. Ale choć zdawało się, że w tamtej krainie nie może go czekać nic złego poza nudą, okazało się, że wicher roznosi po górach zwodnicze pieśni pewnej wiedźmy noszącej imię Elinai…

Z „Sagi o Kruku”

      III. Spłacony dług

      Podłużną dolinę porastały jedynie mchy i kępki zmarzniętej trawy. Mgła snuła się tutaj nisko, a szczyty wznoszących się naokoło wzgórz zakrywała płachta mlecznobiałych chmur.

      Panującą wokół ciszę zmącił stukot kopyt, który rozległ się głucho, gdy rumak niosący zbrojnego ruszył stępem po skalistym, nierównym podłożu. Bjarni Kruk wyprostował się w siodle, by przypatrzeć się ponurej okolicy i odnaleźć w szarzejącym krajobrazie cel podróży. W dali majaczyła niewielka wieś, która przylgnęła do stromego zbocza, ginąc w jego cieniu. Strzechy domostw, solidnych, wzniesionych z bali i pokrytych torfem, otulała biel szybko tającego śniegu. Wioskę otaczała niewysoka palisada, u której podnóża trwała gęsta zawiesina jasnych mgieł. W pomroce pochmurnego dnia niewiele jednak dało się dostrzec.

      Gdy Bjarni przybliżał się do wsi, coraz wyraźniej słyszał głosy kruków, wron i kawek. Czarne ptactwo kłębiło się na tle szarego nieba, kołując w dół i przeganiając skrzydlatych towarzyszy, którzy zasiedli już do uczty. W pewnym momencie rumak przystanął i zaczął prychać niespokojnie, zadzierając przy tym łeb. Z końskich chrap unosiły się kłęby rozgrzanego powietrza.

      Być może Bjarniemu wydawało się tylko, ale gdzieś z oddali, zza wzgórz, dobiegł całkiem inny głos, jakieś ciche przyzwanie. Kobiece, pełne czaru i zwodniczego ciepła.

      – Nie bój się – powiedział, poklepując rumaka po szyi i spoglądając na kotłujące się w pobliżu wsi ptactwo. – Nie po raz pierwszy napotykasz taki widok… I pewnie nie ostatni – szepnął jakby do siebie.

      Jednak i Bjarni poczuł uścisk niepokoju. Trzymając jedną dłonią wodze, drugą położył na rękojeści miecza. Wkrótce wypatrzył w półmroku coś, co zapowiedział mu krzyk i widok czyhających na padlinę ptaków.

* * *

      Opodal bramy, na samotnym, ogołoconym z liści drzewie, dyndał wisielec. Ciało, poszarpane przez ptactwo, z czarnymi, pustymi oczodołami, zdradzało wyraźne oznaki rozkładu. Na ramieniu trupa zasiadały dwa kruki, które trzepocząc skrzydłami, próbowały wzajemnie się przegonić. W powietrzu czuć było odór zgnilizny.

      Bjarni, podjeżdżając do wrót wsi, zatrzymał niespokojnego rumaka i przyjrzał się zwłokom. Czy mógł to być człowiek, którego szukał? Sadząc po ubiorze, nieszczęśnik nie był ani niewolnikiem, ani wolnym chłopem. To raczej wojownik, ktoś, kto poznał za życia smak bitewnego szału. Musiał mieć też dość srebra, by ubrać się w strój godny szlachetnie urodzonego i zakryć ramiona kolczą osłoną.

      – Drago… – mruknął Bjarni – Albo jego brat. Tak czy inaczej, dobra nasza.

      Ciało zakołysało się raz jeszcze na skrzypiącej linie, choć wiatr wcale się nie wzmógł, a potem korpus oderwał się od głowy. Jedno i drugie spadło z chrzęstem na ziemię. Głowa potoczyła się dalej i zatrzymała w wąskim rowie, tuż przy palisadzie. Czarnopióre ptaki wzleciały wyżej i zaczęły ponownie krążyć na niebie, by opaść chwilę później po swój nadgniły już posiłek.

      Bjarni przejechał przez bramę i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś za nim podąża. Nerwowo spojrzał w tył, ale w gęstniejącej mgle nie zobaczył nikogo. Tylko ten głos; daleki, nierzeczywisty, dobiegający niby ze snu i zsyłający wizje.

* * *

      W palenisku żarzyły się drwa, a biały dym wypływał przez dziurę w dachu. Żółtawa poświata nieśmiało wyławiała z ciemności pokraczne kształty. Klepisko pokrywała słoma, niezbyt świeża, co dało się wyczuć w przepełnionym zgnilizną zapachu. W głębi sporej izby widać było tylko niewyraźny zarys beczek i skrzyń. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały pochrząkiwania prosiaków i meczenie kóz. Na ścianie, którą Bjarni miał za plecami, zawieszono skóry i gliniane naczynia.

      Tutejszym żyło się widać dostatnio. Mieli dość, by radośnie żegnać każdy mijający dzień. Niemniej w pomrukach, które docierały do uszu wojownika, nie było słychać radości, jedynie niepewność.

      Bjarni zasiadał przy podłużnej ławie na drewnianym stołku i zajadał podaną mu wieczerzę. Wieśniacy nie śmieli się zbliżyć do niego. Człowiek okuty w stal, z mieczami przy boku, z tarczą na plecach, był dla tutejszych kimś wyjętym żywcem ze świata powtarzanych wieczorową porą opowieści.

      – Nie dbacie o swoich zmarłych – powiedział Bjarni, gdy uraczył się już w milczeniu polewką. Po chwili podniósł ze stołu pękaty garniec z piwem i zaczął pić duszkiem. Mętny płyn skapywał po jego gęstej, czarnej brodzie.

      – Wybacz, panie – odparł jeden z wieśniaków, który przybliżył się do Bjarniego na tyle, że Czarnobrody mógł zobaczyć wyraźniej oblicze rozmówcy. Mężczyzna miał siwe włosy i pooraną twarz. – Człowiek, o którym mówisz, nie pochodził stąd. W dodatku dręczył nas i… – Starzec zawahał się, bo nie wiedział przecież nic o przybyszu. Zastanawiał się teraz najpewniej, czy tłumaczyć się przed gościem, szukając wymówek, czy raczej mówić prawdę.

      – Jak masz na imię? – zapytał Bjarni.

      – Ulve – odparł starzec.

      – A zatem, Ulve, czy człowiek, którego ciało jeszcze niedawno wisiało u wrót waszej wsi, zwał się Drago?

      – Tak kazał się na siebie mówić. A czy zwał się tak naprawdę? Jego trzeba by było wypytać. Ale już na to za późno. Nie żyje.

      – Racja. Chciałbym się jednak dowiedzieć, czy sam się powiesił, czy mu ktoś w tym pomógł?

      Na obliczu starca pojawiła się niepewność

      – Zmogło go szaleństwo, panie – odparł Ulve. – Tak było. Słowo takiego człowieka jak ja niewiele pewnie dla ciebie znaczy. Jesteśmy prostymi ludźmi. Żaden z nas nie podniósłby jednak ręki na kogoś szlachetnie urodzonego. Drago sam wybrał swój los.

      – Nie tłumacz się – powiedział Bjarni. – I nie musicie się mnie bać. Mnie wszystko jedno widzieć go żywym albo umarłym, nawet gdybyście przyłożyli rękę do jego śmierci. Nie był moim przyjacielem, ani przyjacielem mego pana. I wrogiem może też by nie był… Przynajmniej


Скачать книгу