Mój książę. Julia Quinn
w rogu, obok lady Jersey – odrzekła Daphne.
Colin się wzdrygnął.
– Zaczekam, aż się od niej uwolni. Nie chcę być odarty żywcem ze skóry przez tego smoka.
– O smokach mowa – ostrzegł Benedict. Jego głowa pozostawała nieruchoma, za to oczy śmigały na lewo.
Siostra podążyła za jego wzrokiem i spostrzegła lady Danbury, która, podpierając się laską, kroczyła bez pośpiechu w ich stronę. Daphne przełknęła nerwowo ślinę i skuliła ramiona. Cięty dowcip starszej damy był w towarzystwie owiany legendą. I mimo że Daphne podejrzewała, iż pod maską zgryźliwości kryje się miękkie serce, zmuszanie człowieka do rozmowy przez lady Danbury zawsze budziło przerażenie.
– Nie ma dokąd uciec – mruknął któryś z braci.
Daphne kazała mu zamilknąć, sama zaś obdarzyła starszą panią niepewnym uśmiechem.
Lady Danbury zmarszczyła czoło, a kiedy znalazła się niecałe trzy kroki od rodzeństwa Bridgertonów, zatrzymała się i warknęła:
– Nie udawajcie, że mnie nie widzicie!
Następnie tak głośno uderzyła laską o podłogę, że Daphne aż odskoczyła do tyłu, przydeptując Benedictowi stopę.
– Au – jęknął Benedict.
Ponieważ bracia sprawiali wrażenie, jakby chwilowo zaniemówili (oczywiście z wyjątkiem Benedicta, chociaż jego jęki trudno było uznać za popis konwersacji), Daphne ponownie przełknęła ślinę i powiedziała:
– Mam nadzieję, że nie sprawiłam takiego wrażenia, lady Danbury, bo…
– Ty nie – przerwała jej władczo starsza pani. Uniosła w powietrze laskę, tak że jej koniec znalazł się niebezpiecznie blisko brzucha Colina. – Oni.
W odpowiedzi dał się słyszeć się chór nieporadnych pozdrowień.
Lady Danbury obrzuciła każdego z trzech braci najkrótszym z możliwych spojrzeń, po czym odwróciła się z powrotem do Daphne i oznajmiła:
– Pan Berbrooke pytał o ciebie.
Daphne zdrętwiała.
– Doprawdy?
Lady Danbury skinęła lekko głową.
– Na twoim miejscu zdusiłabym to w zarodku, panno Bridgerton.
– Czy powiedziała mu pani, gdzie jestem?
Usta starszej damy złożyły się w chytry, konspiracyjny uśmiech.
– Zawsze wiedziałam, że cię lubię. I nie, nie powiedziałam mu, gdzie jesteś.
– Dziękuję – szepnęła z wdzięcznością Daphne.
– Przykucie cię do tego bałwana oznaczałoby zmarnowanie bystrego umysłu – stwierdziła lady Danbury. – Dobry Pan wie, że towarzystwo nie może pozwolić sobie na utratę tej garstki bystrych umysłów, które nam jeszcze pozostały.
– Ee… dziękuję – powtórzyła Daphne.
– A jeśli chodzi o was… – Lady Danbury machnęła laską w stronę braci Bridgertonów. – Przyznaję sobie prawo do wyrażenia sądu. Do ciebie… – wskazała na Anthony’ego – jestem usposobiona przychylnie, bo odmówiłeś Berbrooke’owi ręki swojej siostry, ale reszta… Hm.
Chrząknęła i oddaliła się w głąb sali.
– Hm? – powtórzył Benedict. – Hm? Rości sobie pretensje do oceny mojej inteligencji, a wszystko, na co ją stać, to „hm”?
– Mnie lubi – stwierdziła z uśmiechem wyższości Daphne.
– Możesz ją sobie zabrać – burknął Benedict.
– To ładnie z jej strony, że cię ostrzegła przed Berbrookiem – przyznał Anthony.
Dziewczyna skinęła głową.
– Myślę, że był to dla mnie sygnał do wyjścia. – Odwróciła się do Anthony’ego i spojrzała na niego błagalnie. – Jeśli przyjdzie tu, żeby mnie szukać…
– Zajmę się tym – odparł uspokajająco. – Nie martw się.
– Dziękuję – odparła, a potem, posławszy każdemu z braci uśmiech, wymknęła się z sali balowej.
Kiedy Simon spokojnie przemierzał korytarze londyńskiej rezydencji lady Danbury, uzmysłowił sobie, że jest w wyjątkowo dobrym nastroju. To naprawdę zdumiewające, zaśmiał się w duchu, przecież za chwilę miał uczestniczyć w przyjęciu towarzyskim i narazić się w ten sposób na wszelkie okropności, które Anthony Bridgerton przedstawił mu tego popołudnia.
Mógł jednak pocieszyć się świadomością rychłego końca kłopotów z podobnymi uroczystościami. Zgodnie z tym, co powiedział Anthony’emu kilka godzin wcześniej, weźmie udział w tym jednym balu wyłącznie z sympatii dla lady Danbury, która – mimo swoich gburowatych manier – zawsze odnosiła się do niego przychylnie, kiedy był dzieckiem.
Przyczyną jego dobrego nastroju, dochodził do wniosku, była radość z powrotu do Anglii.
Nie żeby poczuł wstręt do podróży po świecie. Objechał wzdłuż i wszerz całą Europę, żeglował po wyjątkowo lazurowych wodach Morza Śródziemnego i odkrywał tajemnice północnej Afryki. Stamtąd udał się do Ziemi Świętej, a następnie, kiedy zasięgnąwszy języka w Anglii, dowiedział się, że jeszcze nie nadszedł czas na powrót do domu, Simon przepłynął Atlantyk i penetrował Indie Zachodnie. Rozważał wtedy nawet wyjazd do Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale nowy naród akurat uznał za stosowne wejść w konflikt z Wielką Brytanią, więc Simon zrezygnował z podróży.
Poza tym właśnie wtedy dotarła do niego wiadomość, że ojciec, który od kilku lat chorował, w końcu umarł.
To była naprawdę ironia losu. Simon nie zamieniłby swoich podróży na nic w świecie. Sześć lat to dużo czasu na myślenie o tym, co to znaczy być człowiekiem. Chociaż jedynym powodem, dla którego dwudziestodwuletni wówczas Simon opuścił Anglię, był fakt, że jego ojciec był skłonny wreszcie uznać go za swojego syna.
Simon natomiast nie chciał uznać swojego ojca, więc któregoś pięknego dnia po prostu spakował walizki i wyjechał z kraju, woląc wygnanie niż trącące hipokryzją zabiegi starego księcia o uczucia.
Problem pojawił się wtedy, kiedy Simon ukończył Oksford. Początkowo książę nie chciał płacić za kształcenie syna; Simon zobaczył kiedyś list do jego guwernera, w którym książę oświadcza, że nie pozwoli synowi wystawiać rodziny na pośmiewisko w Eton. Ale Simon miał równie wygłodniały umysł, jak uparty charakter, toteż zamówił powóz, kazał się zawieźć do Eton, zastukał do drzwi dyrektora i powiadomił go o swoim przybyciu.
Była to najbardziej przerażająca rzecz, jaką zrobił w życiu, ale w jakiś sposób zdołał przekonać dyrektora, że winę za zamieszanie ponosi szkoła i Eton musiało zgubić jego dokumenty wpisowe razem z czesnym. Skopiował wszystkie gesty ojca: aroganckie unoszenie brwi, zadzieranie nosa, patrzenie na ludzi z góry i dawanie do zrozumienia, że jest się panem całego świata.
A przez cały czas trzęsły mu się łydki z przerażenia, że słowa zaczną się w ustach przekręcać i wpadać jedno na drugie, że „jestem lord Clyvedon i przybyłem tu, by się uczyć” zamieni się w „jestem lord Clyvedon i p-p-p-p-p-p…”
Ale tak się nie stało i dyrektor, który spędził wystarczająco dużo czasu na edukowaniu angielskiej elity, natychmiast rozpoznał w Simonie członka rodziny Bassetów. Nie stwarzał żadnych trudności i w największym pośpiechu przyjął chłopca do szkoły. Minęło kilka miesięcy, zanim książę (który zawsze był bardzo zajęty własnymi sprawami) dowiedział