Krew Imperium. Brian McClellan

Krew Imperium - Brian McClellan


Скачать книгу
dobrze mógłbyś spytać, czy każdy Kresjanin czci Kresimira – stwierdził Szmaragd obojętnie. – Każdy ma własną opinię o Dynizie. Jak już mówiłem, Palo traktowani są bardzo dobrze. Mają uczciwe zarobki, szanse na awans w wojsku, takie same domy jak inni. W porównaniu z czasami reżimu Lindet żyją jak pączki w maśle.

      Nie to chciał usłyszeć Michel. Jeśli Palo naprawdę mieli się dobrze pod panowaniem Dynizyjczyków, to zmusiłoby go do całkowitej zmiany planów ataku. Jak miałby usprawiedliwić pomaganie Tanielowi w walce z najeźdźcą, skoro najeźdźca był znacznie lepszy niż alternatywa? Z drugiej strony jednak, jeśli Dynizyjczycy wybierali młodych i słabych, by składać krwawe ofiary, to Michel nie znał nawet jednego Palo, który uznałby to za akceptowalne.

      – Ale nie wszyscy? – zapytał.

      – Oczywiście, że nie wszyscy. Nie mógłbym nawet zgadywać, jaki procent popiera Dynizyjczyków. Ale niemały.

      – Mają jakiegoś przywódcę? Kogoś tutejszego, kto ma poparcie Dynizu?

      – Mają. Meln-Duna.

      Michel prychnął pogardliwie. Ten wąż, który zmanipulował Vlorę i skłonił ją do pojmania ostatniej Mamy Palo. No tak, to miało sens. Meln-Dun zaprzedał się Dynizowi już dawno i doskonale nadawał się na przywódcę, jako ten w Jamie, który zatrudniał najwięcej ludzi.

      – Czy Ka-poel wyznaczyła kolejną Mamę Palo, zanim wyjechała?

      – Owszem – potwierdził Szmaragd. – Mama Palo jest drugim znaczącym przywódcą politycznym. Nie zrobiła zbyt wiele od czasu inwazji, a kiedy Meln-Dun zorientował się, że nie dopadł swego celu, wpadł w furię. Zorganizował swoją prywatną grupę, która ściga Mamę Palo przez ostatnich kilka miesięcy. Mama Palo musi pozostawać w ruchu i nie rzucać się w oczy, i przez to traci poparcie.

      – Dynizyjczycy jej nie ścigają?

      – Dynizyjczyków ona nie obchodzi. Uznali Meln-Duna za przywódcę Palo w Landfall i zostawili mu wszystkie wewnętrzne kwestie.

      – Tak długo, jak uważają, że został opłacony i kupiony – wtrąciła się Ichtracia – nie będą zawracali sobie głowy ani nim, ani Palo, póki wojna się nie skończy. Najpierw zagrożenia zewnętrzne, a potem wewnętrzne.

      Michel odchylił się lekko i myślał.

      – Czyli jesteśmy odizolowani?

      – Mniej więcej – zgodził się Szmaragd. – Poza wysłaniem propagandystów i garstki szpiegów Dyniz nie zamierza zajmować się Jamą, podczas gdy musi walczyć na dwóch frontach.

      Tryby w głowie Bravisa zaczęły już się obracać. Tymczasowo odłożył temat krwawych ofiar, by skupić się na konkretnym wrogu: Meln-Dunie. Dynizyjska marionetka musi zniknąć. Jednak Michel znał Jamę, znał Palo. Autorytet Meln-Duna zależał od jego statusu jako przywódcy społeczności i człowieka, który dawał zatrudnienie.

      – Moglibyśmy go zabić – zasugerowała Ichtracia.

      – Jesteśmy szpiegami, nie zabójcami.

      – Ty jesteś szpiegiem – poprawiła go.

      – A jak zamierzasz go zabić, żeby twój dziadek nie dowiedział się o naszej obecności w mieście?

      Ichtracia obnażyła zęby, ale zmilczała.

      – To mój lud. Zamierzam unikać zabijania ich albo doprowadzania do tego, by zostali zabici, na ile to możliwe. Rozumiesz to, jak sądzę?

      Ichtracia posępnie przytaknęła.

      – Poza tym zabicie Meln-Duna spowoduje jedynie chaos. A my nie chcemy chaosu. Chcemy zorganizować się przeciwko wspólnemu wrogowi. – Michel myślał intensywnie, w jego głowie kształtował się plan. Zaśmiał się pod nosem.

      – Coś cię bawi? – spytał Szmaragd.

      – Tak – odpowiedział Michel. – Bawi.

      – Cóż takiego?

      Michel zignorował pytanie.

      – Ta grupa wyznaczona do ścigania Mamy Palo. Możesz mi pomóc się do niej dostać?

      – Żartujesz sobie?

      – Ani trochę.

      Szmaragd podrapał się po podbródku.

      – Mogę przedstawić cię poprzez jeden z moich kontaktów. Masz dobrą historię, która cię uwiarygodni?

      – Zostaw to mnie. – Michel postukał palcami w blat między nimi. – Jeśli dołączę do grupy, będę mógł kierować ich śledztwem i zyskam powód, by kręcić się po Jamie.

      – Ale po co? – chciała wiedzieć Ichtracia.

      – Żeby wrobić Meln-Duna.

      – Chcesz go zdyskredytować?

      – W oczach Dynizyjczyków. Tak.

      – A w oczach Palo? – zainteresował się Szmaragd.

      Michel uśmiechnął się szeroko.

      – Zrobimy z tego węża męczennika Palo.

      8

      ROZDZIAŁ

      Następnego ranka Styke i jego niewielka grupa dotarli do traktu przez Zębate Mokradła. Gdy wyłonili się z dziczy, odziani w zdobyczne, pospiesznie naprawione mundury, wyposażeni w paszporty piechoty morskiej, szybko przekonali się, że Orz mówił prawdę.

      Trakt był szeroką brukowaną drogą, na której panował znaczny ruch, po obu jego stronach pojawiały się farmy, zabudowania gospodarskie, zajazdy, stacje pocztowe i obozowiska. Przejeżdżali przez miasta na tyle duże, by miały swoje garnizony w odległości nie większej niż cztery mile. Zatrzymali się raz i zeszli z drogi, patrząc, jak pluton rekrutów o młodych twarzach przemaszerował obok w lśniących napierśnikach, które, jak twarze, nie nosiły jeszcze żadnych śladów walk.

      Styke nie próbował zaprzeczać, że jest zarazem zszokowany, jak i pod wrażeniem. Dynizyjczycy ukrywali się za swoimi zamkniętymi granicami teraz już sto lat i jeśli nie liczyć jakichś dziwnych opowieści marynarzy albo ciekawostek zamieszczonych na ostatniej stronie gazet, mieszkańcy Fatrasty całkowicie ignorowali ich obecność. Nikt nie podejrzewał, że tamci wybudowali całkowicie nową stolicę, którą od brzegów Fatrasty dzieliła jedynie krótka podróż.

      Pierwszego dnia Styke z zaciśniętymi zębami czekał, aż coś pójdzie źle albo Orz ich zdradzi. Wszyscy mijani po drodze obrzucali ich ciekawskimi spojrzeniami, póki nie zobaczyli Orza, który rozebrany do pasa jechał na jednym z zapasowych koni lansjerów. Czarne spirale tatuaży i dumnie odsłonięte kościane noże informowały wszystkich, kim jest, i ludzie opodal natychmiast skupiali uwagę na czymkolwiek innym. Nie trzeba było być szczególnie bystrym, by zrozumieć, że ludzie-smoki cieszyli się wśród Dynizyjczyków pewną reputacją.

      Tymczasem Orz zachowywał się tak, jakby obawy jego rodaków nie miały najmniejszych podstaw. Jeździł wzdłuż kolumny lansjerów, omawiając szczegóły dynizyjskich zwyczajów, codziennego życia, Domów, polityki, sposobów myślenia i języka. Przerzucał się z łatwością między adrańskim, palo i dynizyjskim, choć ostatniego z języków używał tylko wtedy, gdy mógł usłyszeć ich ktoś obcy. Mówił cały dzień i jeszcze wieczorem, tonem wyważonym, ale i przyjaznym, pełen energii, jak człowiek, który cieszy się, że znów znalazł się w ludzkim towarzystwie.

      Przenocowali nieopodal traktu, nie niepokojeni w żaden sposób, i następnego ranka Orz ruszył wraz ze Stykiem na czele kolumny. Żaden z zabitych piechociarzy nie miał munduru takich rozmiarów, żeby pasował na dowódcę Szalonych Lansjerów, Styke miał


Скачать книгу