Krew Imperium. Brian McClellan
jest człowiekiem o nieograniczonej ambicji. Obawiam się tego, co może zrobić z trzema kamieniami.
– Zamierzam do tego nie dopuścić – przypomniał mu Styke.
Orz popatrzył nań chłodno.
– Obawiam się tego, co ktokolwiek mógłby uczynić z kamieniami.
– Rozumiem. – Styke przez moment przyglądał się profilowi Orza, zastanawiając się, czy przyjdzie taki moment, że będzie musiał walczyć z tym człowiekiem. Wszystko w Dynizyjczyku, od kościanych noży i tatuaży po postawę, budziło skojarzenia z przemocą. Wszystko poza tym, jak mówił. Orz był tak samo zmęczony przelewem krwi. Jak reszta z nich. Styke’owi sama myśl wydała się niedorzeczna i zła. Całe jego życie było pasmem przemocy. Nigdy nie miał jej dość. Nawet w obozie pracy po prostu zrobił sobie od niej przerwę.
Jak by to było wyrzec się przemocy na zawsze? Mógłby w ogóle tego dokonać?
– Czy w Starlight planowałeś, żeby darować mi życie? – spytał.
Orz nawet na niego nie spojrzał.
– Nie.
Styke doskonale pamiętał tamtą walkę. Był paskudnie ranny. Całkowicie wyczerpany. Zużywał rezerwy sił, które chyba nawet nie były jego. Orz mógł bez trudu zabić i jego, i Lindet.
– Nie musiałeś odpowiadać aż tak uczciwie.
– Zabiłbym cię, bo nie miałbym wyboru – odparł człowiek-smok. – Gdybym okazał choćby cień wahania, Sedial przejąłby nade mną kontrolę. Gwałtem przejąłby mój umysł i wykorzystał ciało, jak u jednej ze swych marionetek. Zrobiłbym wszystko, by do tego nie dopuścić. Ale… – Tym razem obejrzał się, by spojrzeć na Ka-poel, i uniósł głos na tyle, by włączyć ją do rozmowy. – W tych ostatnich chwilach poczułem, jak nałożone przez niego więzy pękają. Zakładam, że to ona to zrobiła, gdy zbliżyła się wystarczająco do tej jego drugiej marionetki, twojego dawnego towarzysza broni, którego Sedial zniewolił. Zupełnie jakby mi kto zdjął z karku jarzmo. – Orz się uśmiechnął. – Nie mogłem się powstrzymać, musiałem mu splunąć pod nogi, tak jak splunąłem jego cesarzowi. – Z szacunkiem skłonił głowę, spoglądając na Ka-poel. – Dlatego cię nie zabiłem.
– A tej nocy, przy grobie mojej matki?
– On nie patrzył. Kiedy stajesz się wzrokiem Kościanego Oka, to tak, jakby ktoś spoglądał ci przez ramię. Po pewnym czasie nabierasz doświadczenia i wiesz, kiedy ta osoba zwraca na ciebie uwagę, a kiedy nie. – Odchrząknął, po czym spiął lekko konia. – Chodź, coś ci pokażę.
Styke dogonił człowieka-smoka, a wtedy Orz wskazał krzewy.
– Co to?
– Nic – odpowiedział Dynizyjczyk. – Nie chciałem, żeby nas usłyszała. Nie jestem pewien, czy zdołałbym cię zabić, Benie Styke. Kościane Oko nałożyła na ciebie swój znak i jest on wyjątkowo potężny.
Styke otworzył usta, by wyjaśnić człowiekowi-smokowi, że zadał Ka-poel to samo pytanie i zaprzeczyła, że zrobiła cokolwiek poza daniem mu lekkiego kuksańca. Uświadomił sobie jednak, że nie miała powodu, by mówić prawdę.
– W jakim sensie?
– Nie kontroluje cię. To byś zauważył od razu. Ale cię ochrania.
– Odrobina ochrony nikomu nie zaszkodzi.
– Ale gdzie jest granica? Kiedy przejmie nad tobą kontrolę w istotnym momencie? Posłuchaj przyjacielskiego ostrzeżenia: bądź czujny. – Orz zawrócił wierzchowca i dołączył do ich niewielkiej grupy, przy okazji raz jeszcze kłaniając się Ka-poel.
Styke pozwolił, by go minęli, popatrzył na swych żołnierzy i uważnym spojrzeniem obrzucił Dynizyjczyka. Powoli podniósł ramię i powęszył, głęboko wciągając powietrze. Jego Zdolność nie była doskonała, ale zawsze umiał wywąchać magię. We własnym zapachu poczuł nową, bardzo słabą miedzianą nutę. Wyczuwał ją wyraźnie u Ka-poel i wyczuwał u Orza.
Jak bardzo znajdował się pod wpływem magii krwi? Wrócił pamięcią do wszystkich bitew, jakie stoczył od spotkania z Ka-poel. Do ran, które powinny go unieruchomić, do wyczerpania, które powinno powalić go na ziemię. Dotrwał do końca każdego starcia, bo tak zawsze robił, jakkolwiek by patrzeć, był Szalonym Benem Stykiem. Ale legendarny Ben Styke był młodym człowiekiem, którego nie zniszczył obóz pracy. Teraz stał się kimś innym i może w przestrodze Orza kryła się mądrość. Może nie był tak silny, jak mu się wydawało?
Myśl ta obudziła w Styke’u niepokój. Wszystko jedno, czy Ka-poel była po jego stronie, czy nie, nie podobała mu się koncepcja, że został wzmocniony magią krwi.
9
ROZDZIAŁ
Michel siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze wynajętego mieszkania głęboko w trzewiach Ognistej Jamy i pracował przy mdłym świetle gazowej lampy. Paliwo do lampy płynęło rurą, na oko zamontowaną partacko, wiodącą z sufitu przez ową lampę i do następnego pomieszczenia dziurą tak dużą, że kot by się przecisnął. Przez ściany grubości papieru wyraźnie słyszał rozmowy i śmiech, sam więc ściszał głos za każdym razem, gdy się odzywał.
Dokończył prucia szwów po jednej stronie kamizelki Ichtracii i wywrócił ubranie na lewą stronę.
– Daj mi lewą rękawicę – polecił Dynizyjce. Siedziała na podłodze tuż obok, obserwując go, co chwilę odczytywała fragment z książki w palo afektowanym północnym akcentem.
Podała Michelowi rękawicę. – Palo uciskani byli przez setki lat – przeczytała – od czasu przybycia Kresjan, którzy pożądali naszych ziem, pragnęli nas złamać i zniewolić.
– Nie, nie – przerwał jej Michel. – Dłuższe „o”. Twój akcent niczego nie przypomina. A twoja tożsamość musi być spójna.
Ichtracia zmrużyła oczy, ale posłusznie powtórzyła oba zdania i przeczytała cały akapit do końca.
– Lepiej?
– Trochę. Musisz ćwiczyć, jeśli masz zamiar prowadzić prawdziwą rozmowę z kimś z północy.
– A istnieje takie ryzyko?
– Na tyle, że powinnaś być przygotowana. – Michel dokończył przyszywać kraniec rękawicy Uprzywilejowanej, przymocowując ją do wnętrza kamizelki na tyle mocno, by rękawica nie wypadła, ale tak, aby można ją uwolnić silnym szarpnięciem. – Spróbuj teraz.
Ichtracia wstała, założyła kamizelkę. Powoli wsunęła dłoń do kieszeni. Trzeba było kilku prób, a potem nagłym gestem wyszarpnęła dłoń w rękawicy, z której zwisało kilka kawałków zerwanej nici.
Uśmiechnęła się kątem ust.
– To działa lepiej, niż się spodziewałam. – Uniosła rękę i obejrzała symbole na grzbiecie rękawicy. – Żadnych zniszczeń, które uniemożliwiłyby mi korzystanie z magii.
– Dobrze. Wszyję ją z powrotem i dołożę drugą – powiedział Michel. – A ty poćwicz ten ruch tak kilkanaście razy co wieczór.
– Żartujesz? Zadziałało jak złoto!
– Za pierwszym razem, owszem – zgodził się Michel. – Ale nie wiadomo, czy zadziała przy trzecim albo dziesiątym razie. Musimy mieć pewność, że zdołasz to zrobić, gdy ktoś będzie do ciebie strzelał lub próbował przebić cię nożem. Widziałaś kiedyś karcianą sztuczkę? Albo kogoś, kto obraca nóż w palcach, ale szybko?
– Tak.
– Musieli