Krew Imperium. Brian McClellan
zaatakować.
– Definitywnie wiedzą, że nadchodzimy – powiedziała Vlora do nikogo w szczególności. Otaczała ją znaczna część sztabu, wszyscy w siodłach, wszyscy przyglądali się wrogowi i miastu za okopami.
– Może zmieciemy ich magią? – zaproponował ktoś.
Vlora nawet nie zawracała sobie głowy opuszczaniem lunety, by sprawdzić kto.
– Nie, nie możemy – odparowała Nila. – Mają tam co najmniej ośmiu Uprzywilejowanych. Jestem silna, ale razem z Bo będziemy mieli ręce pełne roboty, żeby opanować tak wielu naraz.
– Davd? – zapytała Vlora.
Mag prochowy zawahał się na chwilę.
– Ci Uprzywilejowani trzymają się paskudnie z tyłu. Niemal na linii frontu z Nowym Adopestem. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, tobym pomyślał, że się oduczyli tej swojej buty, gdy prochowi magowie są w pobliżu.
– Czyli mają mocną pozycję i działają mądrze – podsumowała Vlora. – To niezbyt szczęśliwie dla nas. – Zwalczyła nagłą falę frustracji. To wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby dysponowała własną magią, nie musiałaby prosić o raporty na temat położenia Uprzywilejowanych ani używać lunety, by obejrzeć okopy.
– Nie ma tu nic, z czym byśmy sobie nie poradzili – oświadczył generał Frylo. Był to starszy mężczyzna, weteran z armii, którą Tamas stworzył przed wojną kezańsko-adrańską, służył też pod rozkazami Tamasa w regularnej armii. Teraz przybył do Fatrasty z Bo i Nilą. – Ale poniesiemy spore straty, o ile nie wymyślimy jakiegoś sprytnego rozwiązania.
Vlora przesunęła lunetę wzdłuż fortyfikacji przeciwnika, zajrzała do obozu i skierowała wzrok ku budynkom Nowego Adopestu, widocznym przez popołudniową mgiełkę. Wzniesień było tu niewiele, więc widoczność ograniczała się zasadniczo do kilku mil, a i tak nie wszystko dało się zobaczyć. Na dobrą sprawę za fortyfikacjami wróg mógł robić cokolwiek, a Vlora i tak by się nie zorientowała. Spojrzała ku rzece, gdzie kilkuset dynizyjskich kawalerzystów brnęło przez wodę ku symbolicznym siłom oblegającym południowe mury miasta.
– Generale Sabastenien, mamy jakieś wieści od zwiadowców, których posłaliśmy za rzekę?
Sabastenien potrząsnął głową przecząco. Był niewiele starszy od Vlory, powoli zbliżał się do czterdziestki, w czasie wojny z Kezem służył w najemnej kompanii Skrzydeł Adoma, skąd Tamas zwerbował go do regularnej armii.
– Z chwilą gdy przekroczyli rzekę, natknęli się na opór. Dynizyjczycy nas pilnują, nie zamierzają pozwolić, byśmy zyskali przyczółek na drugim brzegu.
– Ilu wysłałeś?
– Dwie setki dragonów, z rozkazami, by unikali walki.
– Wyślij czterystu. Chcę wiedzieć, co dzieje się po naszej południowej stronie, i chcę to wiedzieć przed jutrzejszym popołudniem.
– Tak jest, pani generał.
Vlora raz jeszcze rozważyła rozkaz, zastanawiając się, czy jednak nie wysłać znaczniejszych sił. Wróg może powstrzymywać ich z jakiegoś bardzo istotnego powodu, na przykład by wprowadzić wywiad Vlory w błąd. Musiała wiedzieć, co tam się działo. Ale jakim kosztem?
– Niech będzie pięciuset – skorygowała. – I zostawcie dowódcy decyzję, czy podejmować walkę.
– Oczywiście, pani generał. Natychmiast.
Vlora znów popatrzyła przez lunetę na obóz wroga, nasłuchując dalekiego grzmotu dział. Jeśli Dynizyjczycy ostrzeliwali Nowy Adopest przed jej przybyciem, to teraz przestali. Może uznali, że lepiej będzie obrócić działa w kierunku wojsk Vlory? Nie myliliby się.
– Widzicie to? – spytał ktoś.
– Co? – Vlora na moment opuściła lunetę i się rozejrzała.
– Tam. – To Sabastenien się odezwał. – Na pierwszej. Z ich obozu.
Vlora spojrzała we wskazanym kierunku, musiała użyć lunety, by zobaczyć parę dynizyjskich jeźdźców zmierzających od strony fortyfikacji. Przeprawili się przez dopływ i ruszyli truchtem ku odległym wojskom adrańskim, wymachując przy tym białą flagą. Żaden z żołnierzy nie miał napierśnika ani odznaczeń.
– Dezerterzy czy posłańcy? – spytał Bo.
– Posłańcy, sądząc po fladze.
Vlora słyszała niewypowiedziane, wiszące w powietrzu pytanie. Cały sztab emanował oczekiwaniem, a ona czuła wręcz pragnienie Bo, by zapytać otwarcie, czy żołnierze otrzymają rozkaz, by zastrzelić Dynizyjczyków. I coś paskudnego w niej pragnęło wydać ten rozkaz. Musiała się kontrolować. Opuściła lunetę, ujęła wodze i ruszyła stępa na spotkanie posłańców.
– Bo, Davd – zawołała przez ramię. – Za mną.
Wyjechała kilkaset jardów przed szeregi swej armii i tam zaczekała na przybyszy. Jednym z nich był mężczyzna w średnim wieku, o krótkich włosach, rozumnym spojrzeniu i gładko ogolonej twarzy. Drugim była starsza kobieta, stara właściwie, wyglądała na słabą i kruchą. Włosy miała pofarbowane na czarno, a wokół ust głębokie zmarszczki od uśmiechu.
– Szukamy generał Krzemień – odezwał się mężczyzna łamanym adrańskim.
– Znaleźliście ją – odparła Vlora. – Czego chcecie?
– Przysyła nas generał Etepali z Pajęczych Brygad Nieśmiertelnej Armii Cesarza.
– W jakiej sprawie?
– Prosimy o audiencję u generał Krzemień.
Vlora przyjrzała się Dynizyjczykom, nie zdołała przy tym opanować grymasu odrazy i obnażyła zęby. Oboje spoglądali zbyt bystro, byli zbyt czyści i mieli za dobre maniery, by mogła uwierzyć, że to jedynie prości żołnierze. A jednak nie nosili niczego, co pozwoliłoby uznać ich za oficerów. Ciekawe, czy jej nadejścia nie poprzedziły wieści z Niżnego Łajdaka. Pamiętała spotkanie z dynizyjskim generałem krótko przed bitwą pod Krętą Rzeką. Jej głowa była dlań jedynie trofeum, niczym więcej. Arogancki fiut.
– Dlaczego miałabym się zgodzić na to spotkanie?
– Ze wzajemnego szacunku. – Stara kobieta rozłożyła ręce szeroko.
– Spotkałam już waszych oficerów, patrzyli na mnie jak na wściekłego psa, którego trzeba zabić.
Para posłańców wymieniła szybko wymowne spojrzenia.
– Popełniono błędy.
– Rozniosłam wasze błędy po wzgórzach Fatrasty.
– To dobry powód, by porozmawiać, raczej niż walczyć, czyż nie? – zapytała kobieta. Jej adrański był o wiele lepszy. Bardziej wyrafinowany i płynny. Może była tłumaczką? Albo kimś jeszcze ważniejszym?
– Dobry powód, byście wy chcieli rozmawiać ze mną – odparowała Vlora. – Ale nie na odwrót. – Usłyszała za plecami chrząknięcie Bo. – Co radzisz, magu Borbadorze? – zapytała ostro, a w jej tonie znalazło się więcej jadu, niż zamierzała.
– Rozmowa nie boli – podsunął Bo cicho.
– Nie? Mnie właśnie boli, mogę za to podziękować dynizyjskim ostrzom i kulom.
Posłańcy wymienili kolejne spojrzenia. Kobieta skłoniła wierzchowca, by zrobił kilka kroków.
– Podarunek – oznajmiła, rzucając Vlorze węzełek.
Vlora biedziła się przez chwilę z zawiniątkiem, ale udało jej się je rozpakować, unikając upuszczenia i zażenowania. Był to kawałek materiału oplątany sznurkiem, a kiedy już zdołała