Krew Imperium. Brian McClellan

Krew Imperium - Brian McClellan


Скачать книгу
w ogóle potrzebować żołnierzy przeszukujących piwnice i strychy w poszukiwaniu wnuczki i tego plugawego szpiega. Był przecież najpotężniejszym Kościanym Okiem na świecie. Znalezienie zbiegów powinno być dlań kwestią jednej myśli.

      Miejsce za okiem znów zapulsowało. Tak czy inaczej, drugim najpotężniejszym Kościanym Okiem. I mimo bólu czuł odrobinę dumy z Ka-poel. Byłaby niesamowitą uczennicą albo potężną ofiarą. Tą drugą jeszcze mogła zostać.

      – Ichtracia i szpieg albo są po drugiej stronie kontynentu, albo ukrywają się pod naszymi nosami. Skoncentruj poszukiwania w mieście. – Znów wstał i rozprostowując grzbiet, posłał Ji-Norenowi szeroki uśmiech. – Ka-poel rozmieniła swoje siły na drobne. Chroni swą magią dziesiątki ludzi, zamiast użyć jej jako broni. Gdyby nie była tak rozproszona, toby mnie zabiła.

      Ji-Noren zmarszczył brwi, jakby nie do końca rozumiał, dlaczego to dobra wiadomość. Sedial poklepał go po ramieniu.

      – Będzie nadal robić ten sam błąd. W końcu osłabnie na skutek moich ataków i wtedy ją złamię.

      – Aha. A wiemy, gdzie ona jest?

      – Na zachodzie. Nie jestem pewien, gdzie dokładnie, ale zakładam, że szuka pozostałych kamieni bogów.

      – Nie wie, że już je mamy.

      – Owszem, podejrzewam, że tego nie wie. – Sedial odwrócił się do człowieka-smoka. – Nadal się krzywisz.

      – Wielu mamy tu wrogów – stwierdził Ji-Noren.

      – Jak się spodziewaliśmy.

      – Więcej, niż się spodziewaliśmy. I o wiele potężniejszych. Czytałeś, panie, raporty o tym, co tych dwoje magów prochowych zrobiło z siłami wysłanymi śladem lady Krzemień?

      Sedial zignorował pytanie. Po jednym kłopocie naraz.

      – Nie obawiaj się, przyjacielu. – Przeszedł przez pokój, kierując się ku drzwiom. Zbliżała się pora herbaty i może Sedial będzie mógł się nią delektować, zanim kolejny posłaniec przybędzie z jakimś niedorzecznym problemem, który wymaga rozwiązania. – Wygraliśmy niemal wszystkie bitwy stoczone na tym przeklętym kontynencie. Mamy dwa kamienie bogów. Kiedy przełamiemy zaklęcia Ka-poel nałożone na ten z Landfall, będziemy mogli działać.

      – A lady Krzemień z tą nową adrańską armią na północy? – nie ustępował Ji-Noren. – Oni mają trzeci kamień.

      – Ale nie wiedzą, jak go użyć. – Sedial zamilkł na moment, po czym podjął pokrzepiającym tonem: – Mają, ile tam? Trzydzieści tysięcy żołnierzy? Tylko w tamtym regionie mamy nad nimi przewagę jeden do czterech.

      – Teraz mają Uprzywilejowanych i magów prochowych.

      – To ich podkupimy – oświadczył Sedial. – Delegacja adrańska będzie bardziej spolegliwa niż uparta lady Krzemień. Może i zyskała armię, ale razem z armią dostała całą politykę Dziewięciu. Spodziewam się, że ta druga okaże się trudniejsza do opanowania niż pierwsza. – Położył dłoń na klamce i w tym samym momencie po drugiej stronie drzwi rozbrzmiały czyjeś pospieszne kroki. Sedial wywrócił oczami i otworzył. Za progiem zobaczył pokrytego potem i kurzem posłańca, który zatrzymał się, dysząc ciężko. – O co chodzi? – spytał ostro Sedial.

      – Udało nam się, panie.

      Sedial spojrzał na przybysza ze zdumieniem.

      – Co niby?

      – Kamień bogów, panie. Uprzywilejowani i Kościane Oczy mówią, że rozwiązali problem.

      Trzeba było chwili, by do Sediala dotarło, co usłyszał.

      – Są pewni? Przełamali zaklęcia mojej wnuczki?

      – Tak, Wielki Ka. Absolutnie pewni.

      Sedial uśmiechnął się szeroko. Odetchnął z ulgą i skinął głową posłańcowi, po czym zamknął drzwi i pospiesznie wrócił do biurka.

      – Udało nam się, Norenie – szepnął.

      – Gratuluję, Wielki Ka – odpowiedział ciepło człowiek-smok.

      Sedial sięgnął pod blat i wyjął niewielkie pudełko na cygara, oznaczone herbem jego Domu. Pod wpływem dotyku zapulsowało magią i zaczęło robić się coraz cieplejsze i cieplejsze, aż wreszcie Sedialowi udało się przekłuć palec i wcisnąć odrobinę krwi w specjalny węzeł na spodzie. Wieczko pudełka odskoczyło, ukazując kilkadziesiąt kopert zabezpieczonych specjalnymi zaklęciami. Sedial wyjął je niemalże z czcią i podał Ji-Norenowi.

      – Bezzwłocznie wyślij rozkazy do Dynizu.

      – Na pewno jesteśmy na to gotowi? – spytał Ji-Noren zaskoczony.

      – Czas uderzyć. Rozpocznij czystkę.

      – A co z cesarzem?

      – Cesarz to zaledwie kolejna marionetka. Będzie przekonany, że czystki dokonuje się w jego imieniu.

      Ji-Noren spojrzał na rozkazy i Sedial dostrzegł mgnienie wahania w oczach człowieka-smoka. Zrozumiałego wahania. Po długiej i krwawej wojnie domowej większość Dynizyjczyków ze wstrętem odnosiła się do przelewania braterskiej krwi. A jednak nie można było tego uniknąć. Wrogowie muszą zostać zniszczeni zarówno w kraju, jak i poza jego granicami.

      – Czy mogę ufać, że pozostaniesz u mego boku? – zapytał Sedial.

      Rysy Ji-Norena stwardniały.

      – Aż po grób.

      – Dobrze.

      – Zatem tak to się zacznie.

      – O nie – poprawił go łagodnie Kościane Oko. – Zaczęło się przed dziesiątkami lat. Tak to się zakończy.

      1

      ROZDZIAŁ

      Michel Bravis stał w progu niewielkiego kresjańskiego kościoła, popijając zimną poranną kawę, i spoglądał na mijających go rybaków Palo, którzy nieśli połów na długich tykach. Każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie przyglądał się bacznie, po czym oznaczał ich sobie w myślach. Wypatrywał nowych twarzy, podejrzliwych spojrzeń czy nadmiernej ciekawości względem jego osoby. Przechwalali się między sobą wielkością zdobyczy albo wlekli się ponuro noga za nogą, w milczeniu świadczącym o porażce. Żadne z nich jednak nie poświęciło Michelowi drugiego spojrzenia.

      W ciągu minionego miesiąca wyhodował i ściął włosy, żeby pozbyć się ostatnich blond kosmyków. Pilnował przy tym, by spędzać na słońcu dużo czasu, co sprawiło, że truskawkowa czerwień jego włosów i brody znów stała się widoczna. Głodowa dieta spowodowała, że schudł dwa kamienie, i każda sklepowa witryna upewniała go, że od momentu opuszczenia Landfall zmienił swój wygląd tak bardzo, jak było to możliwe.

      Dla mieszkańców niewielkiego rybackiego miasteczka jakieś dwadzieścia mil od Landfall Michel był jedynie kolejnym włóczęgą Palo, który stracił dom na skutek inwazji Dynizyjczyków. Poranki spędzał na schodach kaplicy, popołudnia czyszcząc ryby w jedynej fabryce w mieście, a wieczory w jednym z kilkunastu pubów, wysłuchując wszelkich plotek i od czasu do czasu grywając w karty z gadatliwymi żołnierzami z Dynizu. Zbierał informacje, nie rzucał się w oczy i czekał na jakąś okazję, by wraz z Ichtracią umknąć z tego miejsca i skierować się w głąb lądu, by tam odnaleźć Ka-poel.

      Michel dopił kawę, wyrzucił fusy do rynsztoka i schował cynowy kubek, po czym wśliznął się do kaplicy. Kościelne wrota zamknęły się za nim z głośnym klekotem i Michel zdusił w sobie chęć dotknięcia wciąż bolesnego kikuta, ukrytego pod bandażami i fałszywym usztywnieniem. Odetchnął


Скачать книгу