Cyrk polski. Dawid Krawczyk
i wjeżdża w nią ze złością.
Przez cały program prezenterzy mielą temat gejów i lesbijek, którzy do spółki z prezydentem Trzaskowskim chcą deprawować dzieci.
– Koniec już z tymi gejami! Nikt nie chce o tym słuchać! – krzyczy w końcu wkurwiony facet spośród publiczności, zrywając się na równe nogi.
Dostaje brawa, ale to wszystko.
Ekipa pokrzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości po raz ostatni próbuje przejąć program.
– Zrobili ze mnie inwalidkę! – woła kobieta na wózku.
– Proszę pani, nie udzieliłam pani głosu. Muszę krzyczeć, chociaż prosiłam, żebym nie musiała tego robić. Szanowna pani, otrzymała pani głos w naszym programie co najmniej sześć razy na przestrzeni historii Studia Polska! – wrzeszczy Ogórek.
Harmider wykorzystuje lider pokrzywdzonych i zaczyna przemawiać.
– Przygotowałem testament, bo straszy się mnie dzisiaj, że albo zostanę powieszony, albo mnie zabiją w wypadku. Ale ja się nie boję. Mam w dupie swoje życie! Mnie interesuje tylko byt mojego narodu! Proszę mnie zabić! – drze się na całe gardło pan Jerzy.
Jestem na tyle blisko, że widzę gotujące się na jego czerwonym czole krople potu.
* * *
Po raz pierwszy obejrzałem Studio Polska w marcu 2018 roku.
Późnym wieczorem mały telewizorek ustawiony na taborecie nie odbierał dobrze żadnego kanału. Na TVP Info śnieżyło akurat najmniej. Leżałem na rozklekotanym łóżku w nieotynkowanym budynku przy drodze do Białegostoku i przeżywałem swoją reporterską porażkę.
Przez cały dzień jeździłem od domu do domu, od plebanii do plebanii, zaglądałem do sklepów spożywczych i wystawałem na przystankach pekaesu w okolicach Kulesz Kościelnych, Starych Wnor, Sokół i Kobylina-Borzym. Pola po horyzont, kościoły z pomnikami księdza Popiełuszki i drewniane chałupy.
Kiedy PiS dochodził do władzy w 2015 roku, wygrywając najpierw wybory prezydenckie, a później zdobywając większość w parlamencie, to właśnie w podlaskich gminach mógł liczyć na rekordowe poparcie. Dziewięciu na dziesięciu mieszkańców głosowało tutaj na partię Jarosława Kaczyńskiego.
Przyjechałem, bo chciałem się dowiedzieć, jak oceniają rządy dobrej zmiany i czy są zadowoleni ze swojego wyboru. Zmęczony już byłem publicystyką zalewającą gazety i portale. Im bardziej autorzy przekonywali, że oto odkrywają prawdziwą polityczną duszę Polek i Polaków, tym bardziej działało mi to na nerwy. Wyłącznie spekulacje, fantazje, wyobrażenia, wszystko pisane przy biurku. Trochę bezczelnie, a trochę naiwnie wierzyłem, że oto ja, reporter, udam się do matecznika partii władzy, zapytam: „Dlaczego PiS?”, i obwieszczę światu odpowiedź. Okazało się to dużo trudniejsze, niż się spodziewałem.
– Byli już tutaj z Polsatu. Starczy.
– Jak pan ciągle nie wiesz, dlaczego ludzie głosują na PiS, to nie mamy o czym gadać.
– Od kogo jesteś?
– Z Warszawy? To nie.
– Dla kogo to?
– O nie, z lewicowymi mediami nie gadam!
– A poszedł mi stąd!
Pod koniec dnia na dyktafonie miałem sporą kolekcję takich kilkosekundowych wypowiedzi. Do rozmowy nie udało mi się namówić nikogo.
Odpuściłem po zmierzchu, wsiadłem w furę. W głośnikach na drzwiach zagrał radiowy dżingiel – dziennikarz niskim głosem zapraszał właśnie jakieś mądre głowy do dyskusji o polaryzacji mediów, bańkach informacyjnych i o tym, że „nie potrafimy ze sobą rozmawiać”. Po całym dniu odbijania się od drzwi byłem przekonany, że akurat o polaryzacji wiem trochę więcej niż publicyści powołujący się na taksówkarskie mądrości.
Resztki energii spożytkowałem na walnięcie w guzik, który wyłączył to smętne pitolenie.
Samochód wypełniły ledwie słyszalne pomruki silnika, mrok na dobre rozlał się po podlaskich polach. Idealna sceneria, żeby zanurzyć się w poczuciu porażki, której właśnie doświadczałem. Cała robota psu w dupę. Zero materiału. Żeby od rana do wieczora nie namówić nikogo nawet na chwilę dłuższej rozmowy? Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.
Kiedy pytali skąd i od kogo, odpowiadałem szczerze. Nie będę kłamać. Bo po pierwsze nieszczególnie potrafię, a po drugie mają prawo wiedzieć, z kim rozmawiają. Pracowałem wtedy na etacie w Krytyce Politycznej i zaczynałem współpracę z warszawską „Wyborczą”.
Walę się na wyro w pokoju wynajętym za trzy dychy – telewizor na taborecie i prysznic z plastikową zasłonką. Ciepła woda ma być dopiero z rana, zasięgu sieci brak, więc jedyna dostępna rozrywka to telewizja.
Wciskam guzik na pilocie obleczonym foliowym kondomem, wskakuje TVP Info. Do odbiornika najpierw dociera obraz. Nie słychać dźwięku, ale już widzę na ekranie, że jest grubo. Zbliżenia na twarze targane emocjami, jak na barokowych malowidłach. Machanie łapami, szydercze śmiechy, wzajemne wygrażanie palcami. Nad skaczącymi sobie do gardeł ludźmi próbuje zapanować Magdalena Ogórek, rzucając srogie spojrzenia usadzonym wokół sceny.
W końcu głośniczki powstają z martwych i wydają z siebie chrypienie. Słyszę wyzwiska, obelgi, lżenie, odsądzanie oponentów od czci i wiary. W kulminacyjnym momencie oskarżenia o mordowanie dzieci.
W tamtym odcinku Studia Polska natrafiłem na dyskusję o czarnym proteście, feministycznych demonstracjach przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. W studiu było jakieś trzydzieści osób – wkrótce potem dowiedziałem się, że przed telewizorami ponad sześćset tysięcy.
Tydzień w tydzień późnym sobotnim wieczorem ludzie siadają i słuchają przez półtorej godziny regularnego darcia ryja. Prowadzący chodzą od gościa do gościa, prowokują, a kiedy spośród wrzasku nie da się już nic wyłowić, teatralnie dyscyplinują rozgrzanych do czerwoności publicystów i polityków. Trochę Jerry Springer, trochę Rozmowy w toku, trochę zapasy w kisielu.
Do dzisiaj ciekawi mnie, ile osób, z tych, które nie chciały ze mną gadać tamtego dnia, odpaliło sobie wieczorem w zaciszu domowym Studio Polska. Jeżeli tak wyobrażały sobie media i rozmowę o polityce, w sumie nie ma co się dziwić, że mnie pogoniły.
Następnego dnia wróciłem zrezygnowany do Warszawy. Na jakiś czas odpuściłem sobie reportaż o wyborcach Prawa i Sprawiedliwości. Wtedy nie miałem pomysłu, jak namówić ich do politycznych zwierzeń.
Okazja nadarzyła się dopiero rok później. W maju 2019 roku miały się odbyć wybory do Parlamentu Europejskiego, w październiku do Sejmu i Senatu, a w maju 2020 roku wybory prezydenckie. Dwanaście miesięcy, trzy kampanie. Takiego sezonu politycznego nie było od lat. Karuzela właśnie ruszała. Byłem pewien, że gdy się w końcu zatrzyma, będziemy jej mieć serdecznie dosyć.
Wiosną postanowiłem, że pojadę w trasę za wszystkimi ugrupowaniami, choć od samego początku nie zamierzałem przeznaczać na każde tyle samo czasu. Interesowało mnie przede wszystkim Prawo i Sprawiedliwość – żyjemy wszak w świecie fantazji, lęków i marzeń elektoratu PiS-u, niezależnie od tego, przy czyim nazwisku stawiamy znak „X” na kartach wyborczych. Ostatecznie zdecydowałem, że każdej politycznej ekipie poświęcę przynajmniej rozdział w tej książce, ze wskazaniem na partię rządzącą i jej fanów.
Cel pozostał ten sam: dowiedzieć się bezpośrednio od wyborców, dlaczego głosują tak, jak głosują. Za co jednych polityków kochają, a drugich nienawidzą. Nie miałem żadnych ukrytych intencji, nikogo nie zamierzałem obsmarowywać, nikogo wybielać. Bo tak wyobrażam sobie dziennikarską robotę. Nawiasem mówiąc, dziennikarzy zaangażowanych, którzy na własne życzenie sprowadzili się do roli żołnierzy w politycznej