Cyrk polski. Dawid Krawczyk
nie, wszystko w porządku. Tak tylko mówię, bo wczoraj takie rzeczy w Warszawie się działy… Nie uwierzy pan!
Pani bardzo chce się podzielić spostrzeżeniami, więc szerokim uśmiechem zachęcam ją do zwierzeń.
– Byłam na tej paradzie wojskowej – zaczyna. – Lubię jeździć na takie wydarzenia, takie patriotyczne. Samoloty były, czołgi, no pięknie po prostu. A po paradzie wojskowej co jest najlepsze? – pyta retorycznie, a mnie robi się głupio, że nie wiem. Przelatuje mi przez myśl zimna wódka, ale zostawiam ten alkoholicki domysł dla siebie. – Grochówka wojskowa! – niemal wykrzykuje moja rozmówczyni. – Kolejka jeszcze dłuższa była niż tutaj. Ale stoimy z mężem jak pan Bóg przykazał, czekamy na swoją kolej, każdy chce zjeść.
– Wcinali się pewnie? – Niechcący ubiegam puentę.
– Pan to się zna! Dokładnie tak! My stoimy, a tam przy garze ktoś z boku, ktoś dla męża, ktoś dla żony, a my stoimy jak te durnie, proszę sobie wyobrazić! Chamstwo! I to na takim patriotycznym wydarzeniu! – gorączkuje się starsza pani.
Do buchającego dymem grilla droga jeszcze daleka, oddajemy się zatem wspólnie podziwianiu rycerskich popisów, które rozpoczynają się właśnie na zamkowym dziedzińcu. Słońce grzeje bezlitośnie, ale rekonstruktorzy się tym kompletnie nie przejmują. Jeden w czyściutkiej zbroi, z której wystają wielkie wykrochmalone rękawy białej koszuli, drugi w lżejszej kolczudze. To w okolicy jego szyi spadają markowane ciosy mieczem. Przy drzewie rozgrzewają się kolejni rycerze w biało-czerwonych płaszczach. Czekają na swoją kolej, tak jak ja i pasjonatka parad wojskowych czekamy na kiełbasę.
– Marzenka, tu jestem. – Siwy gość z dwoma papierowymi talerzami, powyginanymi od wypieczonych kiełbas, zmierza żwawo w naszą stronę. – Już mam, tam mi się udało wejść, od przodu. Co będziesz stała?
Marzenka to nie kto inny, jak fanka wozów opancerzonych i kolejkowego porządku. Patrzy na mnie i momentalnie jej policzki zaczynają płonąć. Aż mi się udziela ten wstyd, ale mówię, żeby się nie przejmowała, że może ta kolejka to wcale nie jest taka ważna. A poza tym widzę, że kiełbasę dowożą i dla każdego wystarczy. W końcu mamy kampanię.
Rycerze okładają się mieczami, Bayer Full rozkręca się na scenie.
Moja mała blondyneczko,
Czy ty o tym wiesz?
Tyle razy cię spotykam
W każdym moim śnie.
– No, wreszcie to zaśpiewali! Myślałem już, że się nie doczekam – słyszę od gościa w zwichrowanej czapce.
Nóżki mu chodzą w rytm muzyki, rączkami nakłada sobie dwie wypieczone kiełbaski, ogórek, pajdę chleba. Do tego dwa zdrowe chlusty keczupu i musztardy.
– Dla mnie to samo, co dla tego pana.
Chwila prawdy. Odkrawam kęs najprawdziwszej kiełbasy wyborczej. Chrupiąca skórka, dobrze wypieczona. Zaskakująco smaczna i zwięzła. Nie rozpływa się w ustach, jak większość publicznie serwowanych wyrobów masarskich. Nie tryska wodą, nie jest wypchana zmielonym nie wiadomo czym. Kiełba prima sort. Można mieć wiele zastrzeżeń do partii władzy, ale na kiełbasie wyborczej nie oszczędza.
– Słyszałem, że te trzynaste emerytury zaczęły lądować na kontach już w tym miesiącu – zagaduję pana, który wiekowo pasuje mi na emeryta.
– A wie pan, ja to nawet nie sprawdzałem. Mnie to niepotrzebne – odpowiada cwaniacko. Elegancka kurtka, koszula rozpięta na dwa guziki, przy kołnierzyku błyszczy cienki złoty łańcuszek. – Mi pieniędzy nie brakuje, bo ja nie jestem taki zwykły bidny emeryt – dodaje tajemniczo. – Ja mam taki samochód, powiem panu w zaufaniu, jakim Merkel jeździ, mercedesa S klasę. Nie przyjechałem nim, bo co się będę chwalić, ale mam. – Puszy się. Dorobił się na rolnictwie, niedawno przekazał gospodarstwo synowi. – Ale dobrze, że te pieniądze wypłacają. Emeryci biedni są przeważnie. O, pan reporter, widzę, z tym aparatem. Zmęczony pewnie i głodny, chodź, kiełbasy pojesz. – Po dwóch kiełbasach, ogórku i pajdzie jestem już pełny, ale przecież nie odmówię. – Co pan piszesz? – Wąsaty pan Zdzisław uprzedza moje pytania.
Odpowiadam, że o kampanii, o Polsce. A dzisiaj o Pułtusku.
– Pięknie u nas, prawda? Władza lubi tutaj przyjeżdżać. Szydłobus stąd ruszał – chwali się.
– Żonę pan ma? – pyta serdecznie małżonka pana Zdzisława.
– Narzeczoną. – Awansuję tymczasowo swoją konkubinę. Wybaczyłaby pewnie, gdyby tak samo jak ja została oślepiona światłem odbitym od srebrnego krzyża zwisającego na czarnym golfie.
– A dlaczego narzeczona, nie żona? Trzeba się brać do roboty, rodzinę zakładać. Jak się pan ożeni, to zapraszamy do Domowego Kościoła – mówi kobieta, wręczając mi ulotkę o Domowym Kościele Ruchu Światło-Życie. To oazowe spotkania dla katolickich małżeństw i rodzin. Widzi, że nie jestem przekonany, więc próbuje argumentu, który ma przygotowany na takie okazje. – Musi pan wiedzieć, że do nas do domu to nawet minister Kowalczyk przyjeżdża się modlić. Raz w miesiącu!
Na scenie Bayer Full zagrał już wszystkie przeboje i zabawia teraz resztki widowni lekcjami chińskiego.
– Ni hao! Dzień dobry! Ni hao! Bardzo dobrze. Teraz trudniejsze. Dziękuję! Xièxiè! Sie, sie! – pokrzykuje do mikrofonu „cesarz disco polo”.
W 2010 roku Świerzyński robił rundki po telewizjach śniadaniowych, w których chwalił się rzekomym azjatyckim sukcesem. Napompował go do tego stopnia, że kiedy cztery lata później wydał autobiograficzną książkę, zatytułował ją Cesarz disco polo właśnie. Zespół puchł z dumy w wywiadach na telewizyjnych kanapach i w gazetach, że Chińczycy zamówili sześćdziesiąt siedem milionów płyt z jego weselnymi przebojami. Zamówili to prawie jakby kupili, więc nikt się nie przejmował, że Świerzyński bajeruje dziennikarzy planami podboju, a nie podbojem rzeczywistym.
Bartosz Janiszewski opisywał w „Newsweeku”[1], jak lider Bayer Full przez kilka miesięcy trenował śpiewanie po chińsku. Sesje nagraniowe nadzorował podobno przedstawiciel wytwórni, która miała zamówić te dziesiątki milionów muzycznych krążków. Świerzyński w końcu do Pekinu poleciał, ale ile sprzedał płyt? Nie wiadomo do dziś. Ważne, że Bayer Full wyśpiewywał Majteczki w kropeczki po chińsku (w tej wersji były czerwone, a nie w kropeczki) polskim prezenterom przyklaskującym mu w warszawskich studiach. O to w końcu chodziło. „Podbój” okazał się po prostu kolejną sprawną bajerą wymyśloną na potrzeby promocji na rodzimym rynku.
Czy uczestnicy kursu chińskiego na pikniku w Pułtusku się tym przejmują? Nieszczególnie.
Sprzed sceny w Świerzyńskiego wpatruje się trzech marszałków Piłsudskich. Stalowoszare mundury, siwe wąsy i czapki maciejówki.
– Ni hao! Ni hao! Ni hao! – powtarzają posłusznie.
Po lekcji jeszcze bis, tym razem z tegorocznego repertuaru.
Ja z kolegami jadę w góry,
pożegnać muszę me kochane Mazury.
Pakuję plecak, mówię cześć,
z rodziną żegnam się.
O, jak dobrze jest!
Zawijam. Przy wyjściu łapie mnie jeszcze pan Zdzisław z Domowego Kościoła. Prosi, żebym w reportażu napisał, że nigdy do partii nie należał i wstąpić nie zamierza. Kiedy odbywał służbę wojskową we Wrocławiu – nie należał, kiedy pracował w fabrykach przed osiemdziesiątym dziewiątym – nie należał ani po osiemdziesiątym dziewiątym nigdzie się nie zapisał. Teraz, na pikniku patriotycznym, w koszuli, pod krawatem, z zadbanym siwym wąsem i ulotką kampanijną Adama Bielana zwiniętą w dłoni, też nie należy.