Cyrk polski. Dawid Krawczyk
wszyscy już je znają. Posłowie za biało-czerwoną taśmą przestępują z nogi na nogę, spocone dłonie wycierają o nogawki, próbują powstrzymać emocje. A my czekamy, aż pracownicy biura zerwą plastik i wpuszczą nas pod scenę.
Dramaturgię psuje nieco sam prezes, który wyrwał się do przemówienia na dobrych kilkadziesiąt sekund przed ogłoszeniem exit poll. Posłowie nie wytrzymują.
– Zwy-cię-ży-my! Zwy-cię-ży-my! Zwy-cię-ży-my! – zakrzykują Kaczyńskiego.
Koniec ciszy wyborczej. Szacunkowe wyniki: PiS 42,4; KE 39,1; Wiosna 6,6; Konfederacja 6,1; Kukiz’15 4,1; Lewica Razem 1,3 procent.
Biało-czerwona taśma leci w dół, tłum dziennikarzy wlewa się między posłów. Podnoszę głowę i widzę radość z bliska. Ma twarz Stanisława Piotrowicza, który rzuca się, żeby mnie wyściskać. Na szczęście nie dostaję ciumka.
Ta radość wybucha tylko na chwilę. Dziennikarzom udaje się jeszcze skorzystać z uniesienia i nagrać kilka wywiadów na gorąco. Trwa safari, moment, żeby na kilkudziesięciu metrach kwadratowych pod sceną zapolować na wypowiedź pierwszoligowców z obozu władzy. Przez te kilka minut nie ma znaczenia redakcyjna kostka przy mikrofonie. Politycy nie mają gdzie uciec i upojeni wygraną odpowiadają na pytania.
Gdy podniecenie opada, do wszystkich na Nowogrodzkiej dociera, że to zaledwie rozgrzewka przed wyborami parlamentarnymi. Prezesa nie ma nawet w sali wśród świętujących zwycięstwo – zaraz po przemówieniu czmychnął za ściankę i schował się w swoim gabinecie. Uradowanym działaczom zostawił przypomnienie, że „bój o przyszłość naszej ojczyzny rozstrzygnie się na jesieni”.
Czy PiS już wtedy miał plan, jak wygrać kolejne wybory? Tuż po wieczorze na Nowogrodzkiej nic na to nie wskazywało. Zwłaszcza że w kampanii, która właśnie się zakończyła, ekipa Kaczyńskiego postawiła na swoje złote przeboje.
„Zabiorą! Zabiorą to, co myśmy dali!” Do tego jednego zdania, a w zasadzie groźby, można sprowadzić przekaz ostatnich kilku tygodni. Wyborcy mieli uwierzyć, że przy urnach zdecydują, czy utrzymany zostanie program 500+. I uwierzyli, nieszczególnie przejmując się tym, że głosowanie dotyczyło europarlamentu, który nie ma w sprawie 500+ nic do gadania.
Jarosław Kaczyński chciał jednak, żeby uwierzyli w coś jeszcze. Kiedy wchodził na scenę, przekonywał, że tu i teraz, w Polsce, trwa wojna cywilizacji. Że zło walczy z dobrem. Siły światła Zjednoczonej Prawicy sprzymierzyły się przeciwko siłom ciemności opozycji. Tyle że w tej wojennej wizji, którą roztaczał, brakowało wyraźnego wroga. Kogoś konkretnego, kto mógłby posłużyć jako uosobienie śmiertelnego zagrożenia.
Prezes rzucał coś enigmatycznie o „ofensywie lewactwa”, ale na nikogo nie wskazywał z nazwiska. Antybohaterem jego przemówień na chwilę został Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny „Liberte!”. Zasłużył sobie na ten wątpliwy zaszczyt, wygłaszając antyklerykalną przemowę podczas wizyty Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim. Grzało to może kilka dni, i tak długo jak na historię o tym, że dziennikarz niszowego pisma powiedział pod adresem hierarchów kościelnych kilka przykrych słów.
Żeby wzniecić lęki, które będą płonąć i rozgrzewać wyborców do walki o zwycięstwo w „boju o przyszłość ojczyzny”, potrzebny był inny wróg.
Przepowiednia pułkownika Leonarda
Na liście gości jest podobno cztery i pół tysiąca osób. Urzędnicy, dziennikarze, eksperci, związkowcy i politycy wbici w garnitury, garsonki i suknie będą pomykać po katowickim Spodku przez trzy dni konferencji PiS-u „Myśląc Polska”. Oficjalnie to trzy dni wytężonej pracy nad programem partii, który zostanie ogłoszony kilka miesięcy później. W rzeczywistości okazja, żeby w jedno miejsce ściągnąć wszystkich, którzy robią w tak zwanej dobrej zmianie. A zupełnie nieoficjalnie – ostatnia prosta przed ustaleniem najważniejszych pozycji na listach wyborczych.
Tu nie ma na korytarzach randomowych ludzi, których spotykam zazwyczaj na pisowskich wiecach: gorliwców z portretem Kaczyńskiego czy zawodowych hejterów Tuska. Tylko kilkoro wariatów lata przed wejściem ze starymi komórkami, polując na selfie z prezesem, ministrami i Macierewiczem. Katowicka konferencja to impreza, na którą zjechała partia. To znaczy: nie każdy, kto tu przyjechał, formalnie do niej należy, ale z partii na pewno korzysta, bo jest na przykład lobbystą branży monitoringu i pragnie poocierać się o decydentów z MSWiA. Bo wyprodukował za publiczny hajs powstańczy film w wirtualnej rzeczywistości i chwali się nim w hallu. Albo jest gwiazdą państwowej telewizji, spółki Skarbu Państwa czy innej specjalnej strefy ekonomicznej.
Mielę jakieś paskudnie przecukrzone ciasto wystawione w pokoiku dla mediów. Za chwilę na scenę wyjdzie konferansjer, żeby zagrzewać dystyngowany tłum do politycznych uniesień. Krzyknie coś, że trzeba „myśleć Polska”, bo to najważniejsze, co można myśleć, a przy okazji hasło przewodnie wydarzenia. Ale najpierw walnie mnie po nosie Bond. Bynajmniej nie James Bond, agent Jej Królewskiej Mości, tylko perfumy marki Bond. Ciężkie i duszne, jakby w parny dzień mordę wsadzić w kwitnący kwiat.
– Przepraszam, przepraszam. Ale się zmachałem, proszę pana, bo mnie córka zamknęła w mieszkaniu. Na balkonie. To znaczy nie tak po złości czy coś. – Starszy łysiejący mężczyzna z siwą zaczeską się śmieje. Musiał pędzić na złamanie karku, bo aż z niego paruje. Na koszuli rozrastają się ciemne plamy potu, co podbija jeszcze woń perfum. – Nie po złości, tylko takie drzwi mamy, że jak się trzaśnie, to później trudno otworzyć. Zresztą już sam nie wiem, może tylko tak mówiła, a tak naprawdę to nie chciała, żebym poszedł? Bo wie pan, ona wcale nie jest jakoś za PiS-em – kontynuuje, nie czekając na moją odpowiedź.
Odruchowe kiwanie głową i pomruk zrozumienia na razie mu wystarczają.
– A pan za PiS-em, tak? – Udaje mi się wciąć.
– No tak, pewnie, że tak. Leonard jestem, pułkownik Leonard. – Nie tylko pachnie Bondem, ale i przedstawia się jak Bond. James Bond. – Mamy chyba trochę czasu, to panu powiem coś, bo widzę, że pan jeszcze młody jesteś. Jestem emerytowanym żołnierzem. Całe życie byłem żołnierzem. Ale nigdy nie wstąpiłem do partii, to znaczy do tej partii, wiesz pan której, PZPR. Nie żebym był z tego jakoś dumny, ale tutaj, na tych krzesłach przed nami, siedzą moi koledzy, co byli i w wojsku, i w partii.
– A to ciekawe. Bo myślałem, że PiS to taka partia, co tak raczej spod byka patrzy na ludzi z PZPR. Przynajmniej tak się przedstawia. Nie zgodzi się pan? – Trafiam w pauzę w żołnierskim słowotoku pułkownika Leonarda.
– Może i tak opowiadają. Przy tych emeryturach grzebali… Ale ja panu powiem tak: niech mi pan wierzy, moi koledzy tu siedzą i w partii byli. A ja nie byłem. I żałuję.
– Czego pan żałuje? – pytam zaciekawiony.
– No, że nie byłem w partii. Żałuję, bo wie pan, może bym i wyżej zaszedł. Pewnie tak. Jednego się w życiu nauczyłem: w partii lepiej być, niż nie być. Dlatego się na starość zapisałem do PiS-u. I córce też mówię, żeby się zapisywała, nie świrowała. Ona jest prawniczka, to tym bardziej się jej przyda. Pan się też zapisz – namawia mnie pułkownik.
– Po co mi to? Politykę to chyba lepiej na dystans trzymać. – Zbijam nieoczekiwaną sugestię bzdurnym kocopołem.
– Też tak myślałem. Ale później zmądrzałem. A pan możesz zmądrzeć już teraz. PiS będzie rządził jeszcze szesnaście lat. Teraz już rządzi cztery, później kolejne cztery, a później jeszcze dwa razy po cztery. – Przepowiednia pada z taką pewnością, jakby mój rozmówca podawał wzór na pole trapezu.
Cztery