Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz Domagalski
położonej w centralnej satrapii imperium, żeby potem przejść w pełną chaosu i niepokoju kakofonię, oddającą bezmiar kosmicznej pustki. Powstała w czasach, gdy Arya wyruszali na swoje pierwsze wyprawy gwiezdne, a wszechświat wydawał im się miejscem zimnym i przerażającym.
Tycho Brahe, który niedawno został awansowany na porucznika i dzięki temu mógł pełnić obowiązki oficera trzyosobowej wachty kotwicznej, rozparł się wygodnie na fotelu dowódcy, przymknął oczy i delektował się muzyką. Nie podzielał miłości do teegardeańskiej kultury i sztuki, która dominowała w Galaktyce, ale akurat ta symfonia należała do jego ulubionych. Może dlatego, że opowiadała o tym, co doskonale znał i rozumiał? O podróży w nieznane.
Pochodził z małego księżyca krążącego wokół lodowego olbrzyma w systemie planetarnym należącym do Plutokracji Raasha. Urodził się jako syn niewolnika i nie miał szans na zdobycie bogactwa, a co za tym idzie podwyższenie swojego statusu społecznego. Nie miał jednak zamiaru skończyć jak większość przedstawicieli ludzkiego gatunku, którzy – zaprzęgnięci do ciężkiej pracy – nie dożywali nawet wieku średniego, więc przy pierwszej okazji postanowił uciec. A ona pojawiła się wraz z buntem niewolników.
Tycho dobrze wiedział, że gdy tylko wieści o powstaniu dotrą do stolicy Raasha, do systemu przybędzie flota pacyfikacyjna i rewolucja zostanie brutalnie stłumiona. Brahe nie zamierzał czekać. Wraz z grupą przyjaciół uciekł na niewielkim statku transportowym.
To był złom. Przestarzała elektronika na mostku zawodziła na każdym kroku, pordzewiała ładownia nie nadawała się praktycznie do użytku, a kiepskiej jakości ekranowanie kadłuba sprawiało, że promieniowanie kosmiczne dzień po dniu zabijało załogę. Ale statek posiadał napęd nadświetlny i to stanowiło jego najważniejszą zaletę.
Podróżowali od układu do układu, biorąc zlecenia, których inni nie odważyli się podjąć. Przewozili promieniotwórcze izotopy, kontrabandę z zewnętrznych satrapii Imperium Teegardeańskiego, dostarczali egzotyczne zwierzęta na Ushak i narkotyki tak zabójcze, że były zakazane na większości cywilizowanych światów.
Nie wybiegali myślami w przyszłość. Żyli chwilą, przyjmując to, co oferował im los. Nie znali strachu, a przynajmniej ukrywali go pod młodzieńczą brawurą. Nawet wówczas, gdy na jednej z wodnych planet należących do Abzu w strzelaninie z lokalnym gangiem stracili dwóch ludzi, a niedługo potem kolejnego członka załogi, który zmarł na chorobę popromienną.
Gdy pozostało ich tylko trzech, statek został ostrzelany przez lacertańskie torpedowce. Jakimś cudem udało im uciec, ale po zadokowaniu w najbliższym porcie okazało się, że transportowiec do niczego już się nie nadaje. Kolejna próba skoku nadświetlnego zakończyłaby się katastrofą. Bez żalu sprzedali statek na części i ich drogi się rozeszły.
Tycho Brahe poszukał innego zajęcia, tym razem legalnego. Trafił na zdezelowany frachtowiec o nazwie „Quasimodo”. Uśmiechnął się na wspomnienie tego brzydkiego, nieforemnego kolosa, który na trzy lata stał się jego domem. Wówczas pierwszym oficerem frachtowca był Drafn Obrim, który zaopiekował się Tychem, nauczył go wszystkiego, co sam umiał, i traktował jak syna. Ten jowialny mężczyzna o łagodnym usposobieniu i gołębim sercu brzydził się przemocą i może właśnie dlatego tak bardzo oponował, gdy Brahe oznajmił, że ma już dosyć nudnych, rutynowych kursów, porzuca załogę i zaciąga się do teegardeańskiej floty pogranicza.
Od tamtego czasu nie rozmawiali. Ale Tycho dowiedział się, że Obrim został kapitanem „Quasimoda”. Miał nadzieję, że nadal żyje, cieszy się dobrym zdrowiem i bezpiecznie przemierza kosmiczną pustkę na zdezelowanym frachtowcu.
Brahe przeciągnął się leniwie i otworzył oczy. Spojrzał na wyświetlacz stanowiska dowodzenia i westchnął ciężko. Chronometr pokazywał, że do końca wachty pozostały jeszcze dwie standardowe godziny. Dwie godziny nudy.
Na pokładzie „Hajmdala” panował pierwszy stopień gotowości bojowej i nic nie wskazywało na to, żeby coś miało się zmienić. Drednot stacjonował na orbicie ósmej planety układu gwiezdnego 41 Geminorum.
Diohda twierdzili, że to nawiedzony glob. Ponoć od zawsze taki był. Działy się tutaj dziwne i niewytłumaczalne rzeczy. Zwiadowcy dokonujący rozpoznania terenu widywali widma unoszące się nad bagnami, w nocy rozbłyskały tajemnicze światła, przerażające szepty niosły się po moczarach. To zniechęciło Diohda do założenia tam osady. Planetę nazwali Karazan, co w ich języku oznaczało najgłębszy mrok. Trzymali się od niej z daleka. Ale nie ludzie.
Po przybyciu do systemu jajogłowi odkryli, że na planecie znajdują się dziwne ruiny dawnej cywilizacji, które nie należały do Diohda. Zdjęcia wykonane podczas lotów zwiadowczych wzbudziły zainteresowanie naukowców. Profesor Francis Boccard uzyskał od admirała pozwolenie na zebranie ekipy i zbadanie ruin.
Brahe uważał, że to zły pomysł. Nie wierzył w te bzdury o nawiedzonej planecie, ale coś musiało być na rzeczy, skoro Diohda na niej nawet nie lądowali. Naukowcom mogło grozić niebezpieczeństwo. Podzielił się swoimi obawami z admirałem, który częściowo przyznał mu rację i przydzielił ekspedycji ochronę.
Podporucznik Tycho Brahe przypomniał sobie, że miał ich wywołać na swojej wachcie i sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo od kilkudziesięciu godzin nie było z nimi kontaktu. Na razie jeszcze nikt z tego powodu nie panikował. Czasami szwankowały komunikatory, czasami dawały o sobie znać dziwne zakłócenia pochodzące z dysku protoplanetarnego, a czasami jajogłowi, pochłonięci swoją pracą, po prostu zapominali o regularnych meldunkach.
Porucznik podniósł wzrok i wbił spojrzenie bursztynowych oczu w ekran, na którym widniał brunatno-zielony glob. Wyłaniało się zza niego pomarańczowe słońce. Czerwony nadolbrzym był dużą, gorącą gwiazdą i daleko mu jeszcze było do wypalenia. Wokół gwiazdy krążyło dwanaście planet, z których wszystkie nadawały się do zamieszkania. Nic więc dziwnego, że system został skolonizowany.
Przez ostatnie pięć miesięcy „Hajmdal” wykonał siedemnaście skoków nadprzestrzennych, wszystkie do opustoszałych systemów gwiezdnych, gdzie można było bezpiecznie uzupełnić zapasy. Ostatni raz drednot uczestniczył w bitwie w układzie Chi Aurigae, gdzie przyszło ludziom odeprzeć inwazję krwiożerczych Luusaat. Tycho Brahe spostrzegł, że od tego czasu załoga nieco zgnuśniała. Widać to było na każdym kroku.
Oficerowie przytyli. Rzadko opuszczali swoje kwatery, a jeśli już, to tylko po to, żeby poczłapać na wachtę lub do stołówki. Nawet w mesie, niegdyś zawsze tłocznej, wypełnionej gwarem i śmiechem, teraz panowała cisza. Żołnierze piechoty snuli się po korytarzach znudzeni i ospali. Ożywiali się jedynie, gdy „Hajmdal” docierał do nowego układu i trzeba było przeprowadzić zwiad na jakiejś planecie. Natomiast piloci myśliwców całe dnie spędzali w hangarach, szukając okazji, żeby wystartować i polatać w przestrzeni kosmicznej.
Tycho pomyślał o Valerii i zaraz na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. Kobieta ostatnio chodziła zła jak sadachbiańska osa. Wybuchała gniewem bez powodu i wylewała na nim frustrację. Coraz częściej się kłócili i wszystko wskazywało na to, że ich związek się rozpadnie. Porucznik posmutniał. Zależało mu na Czarnej.
Uchodziła za świetnego pilota, charyzmatyczną i przebojową oficer, ale również wredną sukę o ciętym języku i faktycznie, biorąc pod uwagę ich kłótnie, Tycho gotów był zgodzić się z tą ostatnią opinią. Ale Brahe zdążył ją dobrze poznać i wiedział, że potrafi też być wrażliwa i empatyczna. Właśnie za to ją kochał.
– Rookson – zwrócił do podchorążego obsługującego stanowisko teledetekcji. Młody mężczyzna nosił błękitny mundur terrańskiej floty i przepisową stożkowatą czapkę. Natychmiast wstał, wyprężył się jak struna i zasalutował.
– Na rozkaz!
Tycho Brahe skrzywił się. Nadgorliwość młodzieńca go drażniła. Z drugiej strony, pochlebiło mu,