Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz Domagalski
z ciszą, jaka jeszcze niedawno tutaj panowała. Zgodnie z procedurą obowiązującą w momencie ogłoszenia trzeciego stopnia bojowego wszystkie stanowiska powinny być obsadzone. Oficerowie po kolei raportowali gotowość do działania.
Admirał Nathaniel Kashtaritu siedział w fotelu dowódcy i z uwagą wysłuchiwał meldunków. Na jego pobrużdżonej twarzy malował się niepokój, ale oczy niebezpiecznie błyszczały. Z lekko uniesionymi kącikami ust wyglądał niczym drapieżnik szykujący się do polowania. W istocie „Hajmdal” wyruszał na łowy i cała obsada mostka była tym faktem podekscytowana.
Obsługująca stanowisko teledetekcji chorąży Gladys Gaumata, która rzadko okazywała jakiekolwiek emocje, co mogło być wynikiem cybernetycznych ulepszeń, jakim została poddana przez Velmenów, teraz wręcz emanowała szczęściem.
Bosman Mila Todorov ożywiła się i zupełnie gdzieś zniknęło znużenie, jakie okazywała na wachcie. Z napięciem wpatrywała się w wyświetlacz panelu kierowania ogniem, bezwiednie nawijając na palec ciemnobrązowy lok, który wymknął się spod stożkowatej czapki. Na jej ustach błąkał się blady uśmiech.
Podchorąży Rookson, który na stanowisku teledetekcji ustąpił miejsca Gaumacie, teraz stał przy konsoli łączności. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, nie mogąc doczekać się starcia. To będzie jego chrzest bojowy, pierwsza bitwa, w której weźmie udział jako oficer obsady mostka. Był niezwykle podekscytowany. Ale to wszystko minie, gdy tylko zacznie się walka. W momencie gdy w pancerz „Hajmdala” uderzą pierwsze pociski wroga, a laserowe wiązki zaczną ciąć kadłub, pojawi się paraliżujący strach.
Porucznik Brahe przeniósł spojrzenie na stanowisko sternika, za którym stał Jonathan Anderson. Niski mężczyzna o szczurzej twarzy, w mundurze, który zawsze wydawał się leżeć na nim niechlujnie, niegdyś był doświadczonym żołnierzem i w przeciwieństwie do młodego Rooksona wielokrotnie brał udział w bitwach. Teraz słuchał uważnie koordynat podawanych przez nawigatora i ustawiał odpowiedni kurs. Szczerzył się przy tym radośnie.
Jedynie Brahe nie podzielał radości panującej na mostku. Coś mu podpowiadało, że sprawa jest poważniejsza, niż się zdaje. Wśród załogi „Hajmdala” panowało przekonanie, że mają do czynienia ze zdezelowanym krążownikiem i niezdyscyplinowaną piracką załogą, która podda się, gdy tylko drednot wystrzeli pierwszą salwę. Ale Tycho długo przeglądał dane dostarczone przez diohdańską flotę i coś mu w tej układance nie pasowało. Z jego analiz wynikało, że okręt widmo dysponował o wiele większym arsenałem niż zwykła piracka jednostka. Ale nie to martwiło porucznika.
Dobrze wiedział, że „Hajmdal” poradzi obie z każdym wrogim okrętem. Wybudowany w togariańskiej stoczni drednot był najpotężniejszą jednostką w Galaktyce i równać się z nim mogły jedynie toch-emy, ale te zostały ponoć wyeliminowane, wraz ze wszystkimi Khon-Ma. Tak przynajmniej twierdził Ahaswer – przywódca zbuntowanych Velmenów, ich nowy niespodziewany sojusznik.
Tak naprawdę porucznik martwił się o Valerię. Z przechwyconych przez Rooksona rozmów radiowych wynikało, że klucz czerwony namierzył okręt widmo. Tycho obliczył opóźnienie, z jakim sygnał dotarł do „Hajmdala”, i zmarszczył czoło. Jeśli Czarna czegoś nie wymyśliła, już dawno było po walce.
– Uzyskałeś połączenie nadprzestrzenne z kluczem czerwonym? – zapytał Kashtaritu Rooksona.
– Niestety nie, admirale – odparł młody podchorąży.
– Próbujcie dalej.
Rookson spojrzał na niego bez przekonania, ale widząc wzrok głównodowodzącego, zaraz wyprostował się jak struna.
– Tak jest.
Grodzie rozwarły się i na mostek wszedł komandor Abram Peters. Pierwszy oficer dbał, żeby jego mundur był zawsze wyprasowany i nieskazitelnie czysty. Lśnił bielą podobnie jak jego włosy. Jeszcze do niedawna nie były siwe, ale czas i ciężkie przeżycia odcisnęły na mężczyźnie swoje piętno.
Komandor Peters jako ostatni dotarł na mostek, ale miał najdłuższą drogę do pokonania. W chwili podwyższenia stopnia gotowości bojowej znajdował się na końcu okrętu, nadzorując montaż nowego dopalacza. Inżynierowie pracowali nad nim od trzech miesięcy i niedawno zakończyli badania. Twierdzili, że dzięki nowej instalacji moc głównego silnika manewrowego „Hajmdala” zwiększy się prawie o dwadzieścia procent.
Peters zajął miejsce na fotelu pierwszego oficera. Admirał spojrzał na niego z niepokojem.
– Zdążyliście?
– Pewnie – odparł z uśmiechem komandor. – Wszystko działa bez zarzutu. Możemy ruszać do boju.
– Doskonale – ucieszył się Kashtaritu, ale jego uśmiech zaraz zgasł, gdy przeniósł wzrok na główny ekran, na którym widoczny był brunatno-zielony glob. – Jakieś wieści z Karazanu?
– Cały czas wywołujemy bazę, ale nikt nie odpowiada – rzekł Rookson i mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. – Kontrola lotów zameldowała, że „Nadir” właśnie wyruszył na planetę z ekipą ratunkową na pokładzie.
– Niech informują nas na bieżąco o postępie poszukiwań.
– Tak jest!
– Proszę o meldunek z maszynowni.
– Silniki manewrowe są w końcowej fazie rozruchu – poinformował oficer odpowiedzialny za komunikację wewnętrzną. – Za dziewięć i pół minuty możemy startować.
– Panie Anderson?
Sternik uniósł kciuk. Zaraz jednak przypomniał sobie, że znajduje się na mostku okrętu terrańskich sił zbrojnych, a nie pirackiej łajbie, wyprostował się i przepisowo zameldował:
– Kurs wytyczony, panie admirale.
Kashtaritu skinął głową.
– Wygląda na to, że „Hajmdal” jest gotowy do boju.
Peters uśmiechnął się.
– Brakowało mi tego.
– Mnie też, przyjacielu, mnie też.
Podłoga zaczęła lekko drżeć, co oznaczało, że silniki są w ostatniej fazie rozruchu. Tycho Brahe poczuł, że ma ściśnięty żołądek. Ciężko przełknął ślinę. Tak reagował na stres. Wiódł niebezpieczny żywot i przez te wszystkie lata powinien się uodpornić, ale to było silniejsze od niego. Przed każdym starciem czuł niepokój, serce waliło mu jak oszalałe, oddech stawał się płytki. To wszystko jednak mijało, gdy tylko zaczynała się walka. Tętno wracało do normy, źrenice się zmniejszały, a on był skupiony i działał jak automat. Jakby posiadał velmeńskie cyberwszczepy. Wzdrygnął się na tę absurdalną myśl, podniósł wzrok na chorąży Gladys Gaumatę.
Kobieta pochodziła z systemu Tau Ceti, który do niedawna uważano za macierzysty układ Velmenów. Ale okazało się, że mieszkańcy pochodzą z Ziemi. To byli ludzie tacy jak Tycho, którzy trzysta lat temu wyruszyli w statku wielopokoleniowym na Proximę Centauri. Na pokładzie było wielu zdolnych naukowców, którzy eksperymentowali z cybernetyką i technologią wszczepów. Pragnęli udoskonalić swoje ciała na tyle, żeby przedłużyć życie i doczekać lądowania. Jednakże zatracili się w modyfikacjach i stali się zupełnie innym gatunkiem. Gatunkiem, który pragnął zniszczenia ludzkości. Ale nie wszyscy temu ulegli.
Gladys Gaumata spędziła dzieciństwo w ośrodku przygotowawczym, gdzie Velmeni elektronicznie implementowali jej wiedzę, aktywowali odpowiednie obszary mózgu i sterowali rozwojem intelektualnym. Jednocześnie poddawali ją udoskonaleniom. Wszczepiali elektronikę, amputowali części ciała i zastępowali biocybernetycznymi protezami. Uczyła się z nimi funkcjonować jak Velmeni. Pewnie gdyby nie to, że udało jej się uciec, stałaby się bez reszty jedną z nich.
Tycho Brahe wzdrygnął