Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
wtedy ławy przysięgłych, nie musiał więc urządzać projekcji zdjęć. Gdy lekarz mówił, z moich oczu i z oczu mojej siostry mimowolnie popłynęły łzy. Jednak moja matka nie płakała. Jej ciało po prostu zapadło się w sobie. Zgarbiła się, jej klatka piersiowa wklęsła, a ona sama coraz bardziej przypominała łupinę. Konwulsyjnie drżały jej kolana. Chciałam jej dotknąć, ale nie wiedziałam, jaki rodzaj dotyku mógłby pomóc. Najpierw próbowałam lekko uciskać dłońmi jej trzęsące się uda, potem położyłam rękę na jej plecach. Nie zareagowała ani na jedno, ani na drugie. Było jasne, że znalazła się w świecie poza dotykiem, w świecie poza pocieszeniem.
W czasie przerwy uciekłyśmy z siostrą do łazienki i tam Emily mi powiedziała, że nie może patrzeć na matkę. Zwyczajnie nie potrafiła znieść widoku jej cierpienia. Potaknęłam, lecz nie przyznałam się do mniej szlachetnych emocji. Czułam także złość. Chciałam, by nasza matka przyjęła wszystkie szczegóły z podniesionym czołem. Nie mogłam patrzeć, jak pod wpływem słów tego człowieka jej ciało kurczy się, upodobniając ją do małej dziewczynki. Nie chciałam, by odwracała wzrok; nie chciałam, by się trzęsła. Patrząc, jak moja piękna siostra myje i wyciera ręce, jak maluje usta szminką, próbowałam sobie wyobrazić, jak bym się czuła, gdybym patrzyła na zdjęcia z jej autopsji wyświetlane na ogromnym ekranie zamiast na zdjęcia Jane. Ta myśl wywołała przebłysk poczucia winy i paraliż, po których nastąpiła fala mdłości. Jane była siostrą mojej matki. Czego ja się spodziewałam?
„Nigdy nie widzieliście takiej furii jak moja matka: z włosami niczym biała grzywa, bo wiatr strącił do morza jej kapelusz, z nogami w czarnych fildekosowych rajstopach, odsłoniętymi do połowy ud, ze spódnicą zamotaną wokół talii, jedną ręką trzymająca lejce, w drugiej ściskająca wojskowy rewolwer ojca, na koniu, który cofał się i stawał dęba, podczas gdy w tle fale dzikiego obojętnego morza pełniły rolę świadków rozsierdzonej sprawiedliwości”[3] – pisze Angela Carter, opowiadając na nowo mit o Sinobrodym.
W wersji przedstawionej przez Carter Sinobrody nie zabija swojej młodej żony. W ostatniej chwili zjawia się jej matka i pakuje w głowę Sinobrodego „idealnie celną kulę”[4].
Czy właśnie na to liczyłam?
Przyszedł zagazować dom, a ja jestem przykuta do olbrzymiej klatki dla ptaków, która przy każdym moim kroku o coś się obija. Próbuję wejść po schodach, ale to trudne. Gdy przyszedł zagazować dom, zachowywał się bardzo troskliwie i uprzejmie, a mimo to wiedziałam, że chce mnie zabić. Bez wątpienia jest obłąkany. Z brzękiem wydostaję się z domu i zauważam, że zakleił taśmą wszystkie otwory wentylacyjne i tak dalej. Wybiegam na trawnik, który przechodzi w błoto, opadając ku rzece. Błoto wydaje się zaskakująco zielone, mokre i dobre, jest bardzo realistyczne. Od razu czuję, że ono mnie ocali, że to antidotum na trujący gaz. Gdy znowu zjawia się ten mężczyzna i zauważa, że wciąż żyję, próbuje ukryć zaskoczenie, ale zupełnie mu to nie wychodzi. Związuję mu ręce i nogi, wkładam go do worka na śmieci i idę spalić go żywcem. Wiem, że to tylko sen, ale zastanawiam się, czy naprawdę zamierzam się dopuścić tak brutalnej agresji. Przez chwilę rozmyślam o tym, że worek może się okazać bardzo ciężki, bo to przecież kawał chłopa, ale ponieważ jestem we śnie, ten ciężar nie sprawia mi żadnego problemu. Gdy facet jest już związany i siedzi w worku, nie wydaje z siebie żadnych dźwięków – jakby przestał istnieć.
Tak, od lat mi się śni, że staję twarzą w twarz z jakimś złowrogim, złożonym uosobieniem męskiej przemocy i władzy, z mordercą, który – zawsze to zakładam – zabił Jane. Czasami jest to pozbawiony twarzy cień, innym razem ma twarz kogoś, kogo znam. Czasami są ze mną matka i siostra i pomagamy sobie nawzajem. Innym razem też jesteśmy we trzy, ale sobie nie pomagamy – albo dlatego, że nie możemy, albo dlatego, że nie chcemy. Przeważnie jestem sama.
Pomijając te sny, moim jedynym wyobrażeniem potencjalnego mordercy Jane był John Collins, który w chwili aresztowania był młodym, przystojnym białym chłopcem, na dodatek ponoć czarującym. Jak to się mówi, „miał powodzenie u kobiet”.
Trzymając się za ręce i siedząc ramię w ramię podczas styczniowego przesłuchania, moja matka, Emily i ja patrzymy, jak do sali sądowej wchodzi powłóczący nogami otyły sześćdziesięciodwulatek w okularach ubrany w zielony więzienny kombinezon. Jest prawie całkiem łysy, jego siwe, nierówno ostrzyżone włosy tworzą półksiężyc i często przesuwa dłońmi po szczecinie porastającej mu twarz. Ma olbrzymi bulwiasty nos, który od czasu do czasu robi się ciemnoczerwony, oraz małe zdumione oczy. Jego widoczne pod stołem obrońcy skute w kostkach stopy w czarnych skarpetkach i więziennych sandałach z brązowego plastiku leżą płasko na podłodze. Raz po raz zdejmuje okulary i przeciera je brzegiem zielonej więziennej koszuli, a potem się rozgląda, mrużąc oczy. Ilekroć odwraca głowę i lustruje salę, wydaje się zupełnie zdezorientowany, jakby nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.
Ja też czuję się zdezorientowana. Wyobrażałam sobie, że ujrzę „oblicze zła”, a zamiast niego widzę twarz Elmera Fudda.
Tego dnia Leiterman często wpatruje się w swoje dłonie, które przeważnie trzyma przed twarzą ułożone w piramidkę albo opiera na wypukłym brzuchu. Zauważam, że ożywia się nagle, ilekroć ktoś na sali ma włożyć lateksowe rękawiczki, żeby dotknąć dowodów, i przypominam sobie, że pracował jako pielęgniarz. Na ogół siedzi nieruchomo, ale w takich chwilach, wykazując się pielęgniarskim instynktem opiekuńczym, błyskawicznie sięga po pudełko z pudrowanymi rękawiczkami i potrząsa nim w stronę świadków albo prawników, często jeszcze zanim jest to konieczne. Późnym popołudniem snop jaskrawego światła przesuwa się po sali sądowej i w końcu pada na stół obrony. Pozostali zmieniają pozycję albo odsuwają krzesła, by go uniknąć, lecz Leiterman nie może się przesunąć, musi go znosić. Patrzę, jak jego twarz i ciało nasiąkają słońcem, jak bezskutecznie zasłania oczy rękami. Tak samo jak on, gdy instynktownie podaje innym rękawiczki, czuję przemożne pragnienie, żeby go chronić, żeby zasłonić słońce własnym ciałem albo przynajmniej opuścić roletę.
Nie ruszamy się z miejsc. Patrzę, jak światło się po nim przesuwa.
Obserwuję to światło, obserwuję dłonie Leitermana i próbuję sobie wyobrazić, że trzymają pistolet, próbuję sobie wyobrazić, że kogoś duszą. Że duszą Jane. Wiem, wyobrażanie sobie czegoś takiego jest okropne i do niczego nie prowadzi. Zastanawiam się, jak bym się czuła, gdybym w kółko to sobie wyobrażała, a potem odkryła, że Leiterman jednak tego nie zrobił. Wpatruję się w niego przez cały dzień, jakby za chwilę miał spłynąć z nieba jakiś znak wskazujący na jego winę albo niewinność. Nie spływa.
Styczniowe przesłuchanie ma na celu przedstawienie sędziemu nagich faktów związanych ze sprawą: udowodnienie, że popełniono morderstwo, potwierdzenie, że jego ofiarą padła Jane, przedstawienie wystarczających argumentów, by doszło do procesu, ustalenie, czy do jego rozpoczęcia Leiterman powinien pozostać w areszcie, a jeśli tak, wyznaczenie kaucji lub odmowa jej wyznaczenia i tym podobne. Tego dnia pierwszym wezwanym świadkiem jest mój dziadek. Wszyscy na sali trochę się niepokoją, gdy nieporadnie próbuje zająć miejsce dla świadka. Złamanie biodra w takim momencie byłoby chyba wyjątkowym okrucieństwem losu.
Gdy dziadek w końcu siada, wygląda bardzo staro. Ma na sobie ulubioną marynarkę w kolorze purpury królewskiej i jaskrawoczerwony kaszmirowy sweter, który kilka tygodni wcześniej dostał od mojej matki pod choinkę. Steven Hiller z prokuratury stanowej prosi go, by powiedział sądowi, co zobaczył w kostnicy 21 marca 1969 roku. Dziadek pochyla się i mówi wyraźnie: „To była moja młodsza córka”. Wciąż wydaje się zdumiony.
Pod koniec tego dnia dziadek oznajmia, że „ma przeczucie” w związku z Leitermanem. Oznajmia to przy kolacji w Olive Garden w centrum handlowym po drugiej stronie autostrady,