Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski


Скачать книгу
prawda we dworze zbyt głośno – wiadomo, Moskale wszędzie mieli szpicli – ale mariaż szlachcianki, jednej z najlepszych partii stąd aż do Wilna z jedynym spadkobiercą znamienitego, choć nieco podupadłego rodowego nazwiska i równie podupadłego majątku? To nie mogło nie być tematem plotek. Trzeba być głuchym, żeby nie złowić ich uchem, jeśli mieszkało się tutaj od wiosny!

      – Lepiej pojedźmy czterokonnym kabrioletem – sprostowała z uśmiechem, wyzwalając się z uścisku jego ramienia – w którym oprócz nas zmieszczą się papa, mama i Andzia!

      – Aż tak się mnie pani boi? – Stanisław zatrzymał się, przeszywając ją spojrzeniem ciemnych oczu.

      Oleńka poczuła się nieswojo. Ale w taki przyjemny, słodko omdlewający sposób.

      – Może bardziej boję się siebie? – Zaśmiała się nerwowo.

      – Pani Oleńko, ja… – De Ville postąpił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…

      Pach! Parasolka niemal wybuchła mu z trzaskiem w twarz.

      – Rzeczywiście, słońce pali dziś mocno – usprawiedliwiła się i uniosła ambrelkę nad głowę.

      De Ville nie odpowiedział. Szedł w milczeniu przed siebie i mocno zaciskał szczęki.

      – Ja wiem – wycedził w końcu, zatrzymując się w plamie cienia rzucanego przez kilkudziesięcioletnią śliwę. – Mówiono mi. Szeptem. Po kątach.

      – Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

      – Pani czeka na tego… warchoła.

      – Powstańca – poprawiła z naciskiem.

      – Warchoła, bo całe to ich powstanie narodowe to zwykłe warcholstwo i rozbój. Słyszała pani? Zaledwie tydzień temu, ósmego dnia sierpnia pod Żyrzynem, oddział pewnego watażki zwanego Krukiem napadł na rządowy transport pieniędzy idący z Warszawy w głąb Rosji.

      Zrobiło się jej słabo. Ledwo się powstrzymała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseudonim podpułkownika Heydenreicha, dowódcy Janka…

      De Ville nie zwrócił uwagi na jej bladość i w zacietrzewieniu perorował dalej:

      – Mienią się patriotami, a postąpili jak przydrożni zbóje. Pozabijali rosyjskich żołnierzy, podobno położyli ich tam pokotem prawie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwieście tysięcy rubli. W złocie i banknotach.

      Oleńka, choć jeszcze przed chwilą z trudem – a nawet gorzej, bo z irytacją – przywoływała wspomnienie chłopca, który na początku roku błagał ją o rękę, teraz poczuła dziwne rozrzewnienie i niepokój.

      – A powstańcy?

      – Co powstańcy? – powtórzył de Ville, niemal nie maskując złości.

      – Dużo ich zginęło?

      Dopiero teraz zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Potem wyprostował się, obciągnął surdut, westchnął i oznajmił sztywnym tonem:

      – Nie. Ich padło ledwie dziesięciu, czy coś koło tego. Wielki sukces. Można tak powiedzieć.

      * * *

      Wieczór tego samego dnia był nadzwyczajnie ciepły i parny. Choć więc w ogrodzie grały świerszcze, w platanach pohukiwały sowy, a z odległego lasu dochodziło przeciągłe zawodzenie wilka, dla każdego było jasne, że szykuje się zmiana pogody. Nadchodziła burza.

      Pan Henryk Zaporewicz był rozdrażniony – nie zebrał dzisiaj całej pszenicy. Pani Helena, dobrze znając męża, starała się zatem, by wieczór był elegancki i uroczysty. Nie kazała służbie zapalać zwykłych, skwierczących i migoczących łojówek. Przynajmniej nie na pokojach. W kuchni, w izbach Andzi, starego kamerdynera Kleofasa i czeladzi – owszem. Ale do kolacji przyniesiono świece woskowe, odlewane z surowca z własnej pasieki. A na samym stole pysznił się srebrny kandelabr obsadzony kupionymi w Wilnie, a sprowadzonymi aż z Petersburga świecami stearynowymi. Takich nie trzeba było co chwilę przycinać, a ich płomień nie drgnął, chyba że w przeciągu. Duszne, ciężkie powietrze było jednak nieruchome.

      Siedzieli przy stole, na którym główną rolę grała szynka w razowym cieście, pieczona w piecu chlebowym i otoczona kompanią potraw mniejszego kalibru i autoramentu. Stały tam ciężka waza chłodnika litewskiego, półmiski wypełnione cielęciną i krążkami wędzonej w kominie kiełbasy, talerze z ustawionymi w piramidę kulami żółtego sera, przygotowanego na sprowadzanej aż ze Szwajcarii podpuszczce i codziennie masowanego w piwniczce przez Andzię i Kleofasa, a czasem też Oleńkę i jej dwie młodsze siostry – bliźniaczki Laurę i Klarę. Były jeszcze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasmażane ziemniaczki. Same frykasy! Zwykły salceson, kaszankę i flaki pozwolono jeść w kuchni służbie.

      Mimo tych wiktuałów i luksusów pan Henryk nerwowo przygryzał wąsa i popatrywał na swego rezydenta z ledwie skrywaną irytacją. Stanisław jednak niewiele sobie z tego robił, zdążył się bowiem przyzwyczaić do humorów pana domu. Zabawiał najstarszą z Zaporewiczanek rozmową, jakby chciał przykryć nieprzyjemne wrażenie wywołane rankiem, kiedy nazwał powstańców zbójami.

      – My tu pasiemy brzuchy, a oni tam głodują – burknął pan Henryk i nie musiał dodawać nic więcej.

      Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli tych, którzy poszli walczyć z Moskalami. Zimą i on się wyrywał, ale pani Helena spokojnie, acz stanowczo objaśniła mu, że nie godzi się zostawiać we dworze czterech kobiet, a właściwie kobiety i trzech dziewczątek. Spasował więc i o powstaniu nie mówił za dużo. Tylko czasem przygadał Stanisławowi o zniewieściałych mężczyznach, co to szabli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.

      Trzeba było jednak uczciwie przyznać, że wojna z carskim imperium jakoś nie rzucała się w Gołubiczach w oczy. Żadnych walk nikt tutaj nie widział. Tylko czasem drogą na Wilno przemknęła sotnia Kozaków lub szwadron ruskich dragonów. Widywano też jadące w przeciwnym kierunku kibitki, a w nich zakutych w kajdany młodzieńców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne rozpaczy oczy. I na ich nadgarstki i kostki, obtarte do żywego w spiętych przez kowala okowach. A zresztą – od maja tych transportów już nie było. Po dworach szeptano, że to sprawka nowego gubernatora rezydującego w Wilnie, Michaiła Murawjowa, który kazał schwytanych buntowników wieszać na miejscu. Brrr. Zgroza.

      Poza tym życie we dworze toczyło się jak zawsze. Szczególnie w czasie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczęście obfity i tylko ziemiaństwo rzadziej urządzało polowania, bo gonić kłusem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusznej sprawie, to i jakoś niepatriotycznie, i trochę strach, że na odgłos pukawek przygalopują Kozacy lub Czerkiesi. A ci nie umieli docenić uprzejmej gościny. Żarli, pili, hańbili służebne, a bywało – o zgrozo! – że i szlachetnie urodzone panny.

      Oleńka oderwała spojrzenie od gorących i ciemnych jak wilcze jagody oczu pana Staszka. Rezydent zawsze bardzo się starał jej przypodobać, ale od czasu incydentu z parasolką w sadzie zrobił się wręcz natarczywy. Najgorsze jednak, że jakoś to jej nie przeszkadzało. Ba! Nawet imponowały jej te jego zaloty. I jeszcze czuła coś… coś dziwnego. Takie niepojęte rozleniwienie połączone z febrą i uderzeniami gorąca do głowy. Może to jakaś choroba?

      Właśnie się nad tym zastanawiała, gdy za oknami zamigotały pochodnie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbladła, dziedzic zerwał się od stołu i rozejrzał za dwururką.

      – Młynarscy! Młynarscy jadą! – zawołał kamerdyner Kleofas, wpadając do stołowego.

      Pan Henryk od razu się odprężył.

      – Ech, te wojenne czasy… – westchnął ni to ze smutkiem, ni z nostalgią i ruszył przez sień powitać gości.

      Wszyscy przy stole zerknęli


Скачать книгу