Piękna czterdziestoletnia. Pamela Druckerman
miernik naszej dorosłości. Często czuję się jak władczyni maciupeńkiego kraju: bezustannie wzywają mnie do stanowienia praw i rozsądzania sporów. Muszę być mądra – albo przynajmniej sprawiedliwa – by nie stracić wiarygodności w oczach poddanych.
Odnosi się to szczególnie do bliźniąt. Kiedy starszy z nich krzyczy o trzeciej nad ranem, bo miał koszmar, pędzę do jego pokoju. Śniły mu się potwory? Terroryści?
Skądże.
– W moim śnie dałaś smarties Leo, a nie mnie – wyjaśnia. (Choć chłopcy urodzili się w odstępie kilku minut, i tak myślą o sobie jako o średnim i najmłodszym dziecku, więc ja też przejęłam taki sposób myślenia).
W ciągu dnia bywam często rozdarta między odgrywaniem autorytetu, który pocieszy i ze wszystkim sobie poradzi, a twardszym podejściem w stylu „wszyscy wspólnie uczymy się życia”. Mam zachowywać się „jak rodzic” czy być sobą? Jeśli wydam się zbyt niedoskonała, czy dzieci będą czuły się przy mnie bezpieczne?
Pod względem organizacyjnym jestem prawie bez zarzutu. Badania pokazują, że po czterdziestce osiągamy swój życiowy szczyt w „skrupulatności”. Rodzicielstwo czasem wydaje się nie wymagać dużo więcej – przyszywam monogramy na kurtkach, podpisuję zgody, zmuszam do regularnego mycia zębów. Jestem mistrzynią olimpijską w organizacji.
W przeciwieństwie do moich dzieci. Jak gdyby rzeczywistość była poza ich kontrolą. Mój młodszy syn pewnego razu wrócił z przedszkola z fioletową plamą na siedzeniu. Powiedział, że to był placek (ściśle mówiąc, tarta).
– Skąd placek wziął się na twojej pupie? – pytam, szczerze zdumiona.
– To nie moja wina. Spadł na krzesło, a potem ja na nim usiadłem – tłumaczy.
– Uczysz się w szkole imienia Flipa i Flapa? – pytam.
Od lat niczego nie zgubiłam. A moje dzieci, nawet gdy są już starsze, nie pamiętają, gdzie odłożyły bluzy. Starszy syn często gania po mieszkaniu i woła: „Lecę w kulki!” (mając na myśli, że zgubił kulki do gry, które są hitem w jego szkole). Kiedy wybieramy się w podróż, zaopatruję każde dziecko w torbę na brudne rzeczy, a one wracają z cuchnącymi ubraniami przemieszanymi z czystymi.
Jestem mniej kompetentna, kiedy zarzucają mnie pytaniami natury konkretnej, moralnej i quasi-filozoficznej: zgadnij, kto jest moim trzecim ulubionym piłkarzem? Czemu nie daliśmy pieniążków tamtemu bezdomnemu panu? W ilu krajach wymiotowałam? Dlaczego Hitler nie lubił Żydów?
Szczególnie zniechęcające są rozmowy o duchowości.
– Gdyby istniał Bóg, to zrobiłby tak, żeby codziennie było słonecznie. Dzisiaj nie jest słonecznie, to znaczy, że nie ma Boga – tłumaczy mój starszy syn w trakcie pochmurnego pikniku.
– To tak zwany dowód meteorologiczny – odpowiadam.
Potrafię wybrnąć z niektórych pytań, ale jako cudzoziemka nie zawsze mam możliwość wykazania się kompetencją. Codzienność wprawia mnie w oszołomienie nawet po dwunastu latach we Francji. Moje dzieci – które tutaj się urodziły i chodzą do francuskich szkół – szybko się orientują, że nie znam gramatyki francuskiej na poziomie trzeciej klasy i nie umiem dzielić przez liczbę dwucyfrową „po francusku”. Domagają się wglądu w każdą wiadomość, którą wysyłam do nauczycieli albo rodziców kolegów z klasy. Kiedy ponosi mnie fantazja podczas układania treści zaproszeń na przyjęcie urodzinowe chłopców, młodszy syn dyplomatycznie studzi moje zapały:
– Mamusiu, uwierz, nikt tak nie mówi.
Moje dzieci dostrzegają korzyści z posiadania rodziców obcokrajowców. Kiedy używają francuskich brzydkich wyrazów, zwykle nawet tego nie zauważam. Dotarło do mnie, że pewne słowo jest niecenzuralne, gdy francuski kolega bliźniaków, który u nas nocował, zawołał: „Twoja mama pozwala ci tak mówić?!”.
Staram się przeciągnąć dzieci na swoją amerykańską stronę, gdzie chlubię się nieskazitelną pisownią i gramatyką. Z Simonem mówimy do nich tylko po angielsku i zastawiamy ich regały anglojęzycznymi książeczkami. To nie czyni ich jednak Amerykanami. Ich składnia brzmi z francuska („Ona jest mokra, trawa?”), niektóre wyrazy widzieli tylko w książkach i nie wiedzą, jak się je wymawia. W rocznicę zakończenia pierwszej wojny światowej Bean informuje mnie, że oglądali z klasą plake (ma na myśli plaque, tablicę pamiątkową). Pewnego razu, zdenerwowana oznajmia, że jest zdewastowana.
– Jesteś z d r u z g o t a n a – uściślam.
Nieustannie tłumaczę z ich angielskiego na swój.
– Co to pi-joł-nier? – pyta Bean któregoś wieczoru, gdy przygotowuję kolację.
– Co takiego?
– Pi-joł-nier. Jak w Domku na prerii.
– Przeliteruj.
– P-I-O-N-I-E-R.
Udaje mi się przemycać amerykański humor, przynajmniej w odmianie wodewilowej. Moim dzieciom podoba się kawał o tym, ile żydowskich matek jest potrzebnych, żeby wymienić żarówkę. („Żadna. Dziękuję, tak mi dobrze, posiedzę sobie w ciemności”). Bawi ich też ten o synu, który schodzi po schodach w jednym z dwóch swetrów otrzymanych przed chwilą od mamy. Mój młodszy syn wygłasza puentę z akcentem na wpół francuskim, na wpół jidysz: „A cóż to, drugi się nie spodobał?”.
Ku mojej radości podłapują niektóre amerykańskie wyrażenia, ale nie mam kontroli nad tym, które. Jako mali Francuzi uwielbiają: „Kto kroił ser?” (w znaczeniu: „Kto puścił bąka?”). Bean, która ogląda dużo amerykańskiej telewizji, przepada za: „Och, przestań!”, w znaczeniu: „Praw mi dalej te komplementy!”.
– Krew się we mnie zagotowała – mówię jej raz, gdy jestem zła.
– Mam nadzieję, że to takie powiedzenie – odpowiada.
Inaczej niż ja, używają tylko stopni Celsjusza. Kiedy w pewien ciepły dzień niechcący podaję im temperaturę w skali Fahrenheita, są przerażeni.
– Nie możemy wyjść, spalimy się! – wykrzykuje jeden z chłopców.
Mój projekt amerykanizacji synów obejmuje wysłanie ich na obóz letni do Stanów. Po trzech tygodniach w chatkach z dzieciakami z przedmieść Bostonu akulturację będę miała z głowy. Zadzierzgną uczuciowy związek z moim krajem i nauczą się amerykańskiego slangu.
Zamawiam katalogi i pokazuję dzieciom reklamę, na której ich rówieśnicy śpiewają przy ognisku i zachwycają się nowo poznanymi kolegami. Dostaję gęsiej skórki na widok obozowiczów pluskających się w okolonych drzewami jeziorach, zupełnie jak ja kiedyś, z pogodną muzyką w tle.
Moje dzieci są zbulwersowane. Wychowane we Francji, nie wierzą, że można być takim wesołym z własnej woli. Bean uważa, że to wygląda jak wideo nakręcone przez porywaczy.
– Oni zmusili te dzieci, żeby to powiedziały – uświadamia mnie. – Nie widzisz tego?
Przeszkadza jej nie tylko „harcerski duch”, ale też pobudka wygrywana na trąbce i wspólne śpiewanie.
– Mamo, nie chcę twojego amerykańskiego dzieciństwa – oznajmia. – Nie chcę wstawać o siódmej i robić bransoletek. Nie i już. Pogódź się z tym.
Wiesz, że jesteś rodzicem czterdzieści plus, kiedy…
Stwierdzasz, że pływanie liczy się jako prysznic.
Nuży cię tłumaczenie trzeciemu dziecku, skąd się biorą dzieci.
Nie potrafisz wyjaśnić, jak wyglądało życie przed epoką YouTube’a i telefonów komórkowych.
Starannie ograniczasz dzieciom czas spędzany przed monitorem, a sama sprawdzasz telefon co piętnaście minut.
Nie