Młyny boże. Jacek Leociak
motywy. Jednym z nich jest chwyt retoryczny, który nazwałbym: ‘o co tu tak naprawdę chodzi’ oraz ‘to nie my, to oni (on)’. Otóż Grzegorz Ryś (od 2011 roku biskup, a od 2017 roku arcybiskup metropolita łódzki), kierownik Katedry Historii Starożytnej i Średniowiecznej w Instytucie Historii Wydziału Historii i Dziedzictwa Kulturowego Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II, opublikował w 1997 roku w wydawnictwie Znak bardzo ciekawą książkę Inkwizycja. We wstępie autor zaznaczył, że „nasze pojęcia dotyczące inkwizycji mogą być w niemałej mierze pochodną bardziej mitu niż faktów”. Dalej czytamy, że „tak naprawdę nie istniała nigdy – poza oczywiście obszarem polemiki i fikcji – Inkwizycja rozumiana jako jeden, pojedynczy, wszechpotężny, przerażający, scentralizowany trybunał-bestia, penetrujący swoimi mackami wszystkie rejony Kościoła i świata”. Historycy rozbrajający „czarną legendę” inkwizycji zazwyczaj przywołują w tym miejscu Edwarda Petersa, autorytet mediewisty zza oceanu, i jego książkę Inquisition (posługuję się wydaniem z 1989 roku).
Co tak naprawdę się wydarzyło? – pyta Grzegorz Ryś. Do XV wieku nie było inkwizycji (jako zinstytucjonalizowanego trybunału), byli tylko inkwizytorzy. Otoczony ponurą sławą Bernard Gui (1261–1331), który z całym oddaniem przez lata przywracał na łono miłosiernego Boga katarów z Langwedocji, paląc żywych i martwych (kazał wykopywać trupy i palić je na stosie), podzielił się swoimi doświadczeniami w podręczniku Practica (officii) inquisitionis haereticae pravitatis [Sprawowanie (urzędu) badania heretyckiej nieprawości]. Ale – podkreśla Ryś – „mamy do czynienia z radami o zupełnie prywatnym charakterze, opartymi nie o żaden autorytet kościelny, ale wyłącznie o autorytet samego Bernarda”. Zwracają moją uwagę określenia: „ZUPEŁNIE prywatny”, „ŻADEN autorytet kościelny” oraz „WYŁĄCZNIE autorytet Bernarda [podkr. J. L.]”. Rozumiem więc, że Gui walkę z katarami sam sobie wymyślił i przeprowadził, a „autorytet kościelny” nie miał z tym oczywiście nic wspólnego, z kolei papież Klemens V, który w 1307 roku wyznaczył go na inkwizytora, tak jak zdradzany mąż – dowiedział się o wszystkim (to znaczy o eksterminacji katarów) ostatni. Autor książki wydanej przez Znak przekonuje nas, że początków historii inkwizycji (już bez przymiotnika „kościelna”) należy szukać o wiele wcześniej niż w XIII wieku. Średniowiecze odziedziczyło bowiem całą procedurę pozyskiwania zeznań jako spadek po Cesarstwie Rzymskim. Chodzi o wyspecjalizowanego urzędnika, który zbiera dowody oskarżenia (inquisitio) i sam wydaje wyrok. W takiej procedurze stosowano też tortury. Święta prawda. Poszedłbym jeszcze dalej – wszystko zaczęło się w starożytnej Grecji. Proces pozyskiwania zeznań przez torturowanie przesłuchiwanego (czyli z zastosowaniem przymusu fizycznego – zadawania bólu) starożytni Grecy określali mianem básanos – czyli poszukiwaniem prawdy. Słowo básanos oznacza test lub próbę, którą przeprowadza się na czymś albo której poddaje się kogoś, aby określić autentyczność, prawdziwość, wiarygodność. Jest to zatem proces dochodzenia do prawdy w ramach „badań”, „dociekań”, „pytań”.
Kościelni inkwizytorzy niczego innego nie robili, tylko „dociekali prawdy” i kierowali się pragnieniem ocalenia heretyków przed wiecznym potępieniem. Dekonstruktorzy „czarnej legendy” inkwizycji przekonują nas, że nie było aż tak źle. Wprawdzie zdarzały się błędy i wypaczenia oraz indywidualne przypadki patologii, jacyś nieodpowiedzialni, szczególnie okrutni inkwizytorzy – ale oni działali „zupełnie prywatnie”, tortury można było stosować tylko raz podczas jednej sesji, najsurowszą karą, jaką dysponowały sądy kościelne, była ekskomunika, a kara śmierci należała do jurysdykcji świeckiej, i że pomysł palenia ludzi na stosie nie zrodził się w głowie papieża Kościoła rzymskiego czy wyznaczanych przez niego inkwizytorów, lecz w umysłach starożytnych Rzymian, a w ogóle przy dobrych układach i przyznaniu się do winy można było być tuż przed spaleniem uduszonym. Co za miłosierdzie!
Piszę to wszystko, żeby przestrzec przed tymi, którzy starają się na różne sposoby rozbrajać „czarną legendę” Holokaustu. „Nie było aż tak źle – przekonują. – To sprawa złożona, wieloaspektowa, niejednoznaczna, trudna, wymagająca uwzględnienia skomplikowanych okoliczności i ostrożnego wyważenia racji”, zwłaszcza że „nie mamy sobie nic do zarzucenia, przeciwnie – mamy powody do słusznej dumy”. Et cetera, et cetera… I nie myślę tu o tak zwanych negacjonistach, lecz o ludziach wrażliwych, uczonych, zacnych… Dlatego między innymi spisywałem te kartki.
Wiem doskonale, że Polacy ratowali Żydów w czasie Zagłady. Robiły to także siostry zakonne, robili to również księża diecezjalni (dawniej mówiło się świeccy) i zakonnicy. Dużo się na ten temat pisze. Sam napisałem książkę o pomocy Żydom zatytułowaną Ratowanie. Opowieści Polaków i Żydów (2010). Spory w niej rozdział poświęciłem ratowaniu w klasztorach. Według danych z 2007 roku wśród Polaków uhonorowanych medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” jest czterdzieści sióstr zakonnych i dwudziestu księży. Na swoich kartkach starałem się jednak notować to, o czym pisze się rzadziej.
Wyjmuję je z pudełka po butach firmy Bradshaw & Lloyd. Angielska firma z tradycjami, działająca od końca XIX wieku. Zależy mi na konkretach, nawet na drobiazgach. Nie silę się na bezosobowy chłód czy wyprany z emocji obiektywizm. Przeciwnie – jest to zapis subiektywny, a wybór stronniczy. W końcu to moje pudełko.
■
[1]
Co mówi nam o bogobójstwie biskup Meliton z Sardes (Ojciec Kościoła, święty prawosławny z II wieku naszej ery) w słynnej Homilii paschalnej? Żydzi, tak hojnie obdarowani przez Boga, odpłacili się krwawą niewdzięcznością, wzgardzili nim, umęczyli go, a w końcu zamordowali. Zabili Boga. Haniebnie go ukrzyżowali. „Dlaczego popełniłeś, o Izraelu, tę nową zbrodnię?” – pyta Meliton i uruchamia kaskadę oskarżeń. „Zelżyłeś Tego, który cię uczcił; znieważyłeś Tego, który przyznał się do ciebie; odtrąciłeś Tego, który cię wezwał; zabiłeś Tego, który cię ożywił”. Meliton kreśli krwawą scenerię zbrodni.
Wieczorem, kiedy dokonała się ofiara Pana, przygotowałeś dla Niego gwoździe ostre i świadków fałszywych, sznury i bicze, ocet i żółć, miecz i udrękę niby dla krwiożerczego zbója. […] I zabiłeś Pana w dniu Wielkiego Święta. I ty radowałeś się przy uczcie, a On głód cierpiał; ty jadłeś chleb i piłeś wino, a On żółć i ocet; ty miałeś twarz promienną, a On bolesną; ty byłeś pełen wesela, a On udręki; ty śpiewałeś, a On był sądzony; ty wybijałeś takt, a on był przybijany do krzyża; ty tańczyłeś, a Jego grzebano […]. Odpłaciłeś mu złem za dobro, męką za radość, a śmiercią za życie. […] Zabiłeś swego Pana w samym sercu Jerozolimy.
Kiedy to czytam, dreszcz przechodzi mi po plecach. Wydaje mi się, że słyszę pomruk rozjuszonego tłumu wołającego: „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!” (Mk 15, 13; Łk 23, 21; J 19, 6). A później padają te straszne słowa, brzmiące jak uzasadnienie wyroku ciążącego na Żydach przez dwa tysiące lat aż do dzisiaj.
Rzekł do nich Piłat: „Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?”. Zawołali wszyscy: „Na krzyż z Nim!”. Namiestnik powiedział: „Cóż właściwie złego uczynił?”. Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: „Na krzyż z Nim!”. Piłat, widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: „Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz”. A cały lud zawołał: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. (Mt 27, 22–25)
Wiele atramentu chrześcijańskiego i wiele krwi żydowskiej kosztował ten okrzyk – komentuje ów brzemienny w skutki fragment Ewangelii według Świętego Mateusza ksiądz Michał Czajkowski.
Biskup