Niepokorni. Vincent V. Severski
się z głębi mieszkania Konrad, który wstał wcześniej, i po chwili Sara usłyszała ciche trzaśnięcie drzwiami.
Zebrała swoje ubranie i poszła do łazienki. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Belik jako operacyjny dyletant i erotoman musiał założyć tam oko, bo nie tylko chciał sobie popatrzeć, ale pewnie też uważał, że podejrzani, gdy chcą coś ukryć, rozmawiają przy odkręconych kranach. Zapaliła więc wszystkie światła, puściła prysznic i zrzuciła piżamę.
Konrad wrócił po półgodzinie. Z torby pełnej zakupów sterczała bagietka. Sara w białym szlafroku i ręczniku na głowie właśnie wychodziła z łazienki. Zeszli się w kuchni. Konrad włączył radio i w pomieszczeniu zabrzmiała melodia z filmu Łowca jeleni. Sara urwała kawałek bagietki, stanęła przy oknie i wyglądając na zewnątrz, zaczęła kołysać się delikatnie na boki i mruczeć, podczas gdy Konrad rozpakowywał zakupy. Dochodziła ósma i na zewnątrz zaczęło się już rozwidniać.
– No i co? Stoją? – zapytała.
– Tak, raczej tak… – odparł Konrad niepewnie. – Tam, gdzie poprzednio. Popatrz. Granatowy opel… chyba ten sam co wczoraj. Nie mają dla nich litości czy co?
– Widzę ich.
– Pojedziesz do mojego ojca? – zapytał Konrad, pociągając kefir z butelki.
– Pojadę.
– Na dwunastą mamy być na Miłobędzkiej…
– Pamiętam.
– Pojadę do urzędu złożyć wniosek o nowy dowód, bo zobaczyłem wczoraj, że upłynął termin.
– Nie dostałeś zawiadomienia?
– Chyba nie, ale może coś przeoczyłem.
Po chwili na stole pojawiły się talerzyki, masło, francuski dżem morelowy i miód. Dwie szklaneczki soku pomarańczowego. Na kuchence bulgotała już opalona srebrna kawiarka, rozsiewając wokół słodkawy aromat kawy z cynamonem, więc Sara zamknęła na chwilę oczy i lekko wciągnęła powietrze. Wtuliła twarz w miękki kołnierz szlafroka i czuła, jak przez moment całe jej ciało doznaje miłego uniesienia, jakby zwykły zapach porannej kawy symbolizował ciszę, równowagę, spokój – wartości tak potrzebne i tak ulotne jak on sam, lecz zawsze pozostawiające wspomnienie. Ten zapach kojarzył jej się z Konradem, domowym porannym mężczyzną, który zawsze parzył dla niej kawę.
I ani przez chwilę nie pomyślała, że wkrótce to wszystko może się skończyć.
– Siadaj. – Głos Konrada wyrwał ją z aromatycznej podróży do krainy marzeń.
Sara zdjęła ręcznik z głowy i roztrzepała rękami włosy, które w swoim zabawnym nieładzie przypominały teraz czuprynę urwisa. To był ulubiony widok Konrada. To była Sara, jaką znał tylko on. I tylko on miał prawo widzieć ją taką, a ona tylko jemu chciała się taka pokazać. Usiadła na swoim miejscu, naprzeciwko, i spojrzeli na siebie. Uśmiechnęli się i delikatnie dali sobie znak głową.
Mogli jeszcze wszystko zmienić, powstrzymać się, powiedzieć Apple Tea całą prawdę, ponieść karę, która wraz ze skruchą zakończyłaby się wydaleniem ze służby. Ochroniliby cały zespół przed bolesnymi konsekwencjami nie swoich win, nie musieliby stawiać współpracowników przed wyborem, czy ważniejsza jest lojalność, czy własna przyszłość. Nawet przez chwilę nie pomyśleli, że robią to dla kraju, bo wszystko, co robili przez całe życie, robili dla Polski i było to tak trywialnie oczywiste, że tylko uśmiechnęli się do siebie jeszcze raz.
Konrad wlał kawę do zielonych kubków i przystąpili do zwykłego petit déjeuner w swoim mieszkaniu na Kabatach. Tym samym rozpoczęli „kolejny najważniejszy dzień życia”, jak powiedziała wczoraj Sara, kiedy wracali z garażu.
Z domu wyszli kilka minut przed dziewiątą. Konrad zamknął drzwi, a Sara ściągnęła windę. Zjechali do garażu, postawili siedzenia i po chwili czarny saab 900i wytoczył się na ulicę Wilczy Dół. Konrad zatrzymał samochód przy krawężniku i razem z Sarą rozejrzeli się wokół.
– Wygląda na to, że Marcel zdjął obserwację – odezwała się Sara.
– Nie byłbym taki pewny – odparł Konrad. – Musimy zrobić jeszcze trasę i się upewnić. Jeżeli nas wydał, to mógł ściągnąć w nocy ekipę z innego miasta i będziemy mieć problem, by ich rozkuć. A jak zaczniemy biegać po mieście, to się zorientują, że ich wyławiamy…
– Tak… – zadumała się Sara. – I będą się zastanawiać, dlaczego to robimy. Czyli uznają, że wpuściliśmy Marcela w maliny, i tym samym się zorientują, że my też już wiemy, że on gra na dwie strony.
– To byłoby zbyt skomplikowane i zbyt ryzykowne. Łatwo mogliby się wyłożyć. Wtedy Marcel, jeśli nas wydał, nie dowie się, co chcemy mu powiedzieć. Nie będzie wiedział, jaka jest prawda ani czy dalej go nie wciągamy. – Konrad ruszył powoli i po chwili skręcił w Mielczarskiego.
Sara obserwowała tyły w lusterkach.
– Wolałabym, żeby jednak nas wydał – rzuciła po chwili i westchnęła. – Mielibyśmy przynajmniej jakąś pewność, wiedzieli, na czym stoimy…
– Też tak myślę, to dobry kumpel i byłoby mi go żal.
Konrad dojechał do Wąwozowej i skręcił powoli w prawo.
– Spokojnie – skomentowała krótko sytuację za nimi.
– Mamy mało czasu, by się sprawdzić, trzeba zrobić ostrą jazdę…
– A właściwie to musimy? – zapytała niespodziewanie i spojrzeli na siebie.
– Właściwie… to nie… – Konrad uniósł brwi.
– W takim razie wyrzuć mnie przy metrze. – Spojrzała na zegarek. – Mam jeszcze sporo czasu.
Zatrzymał samochód na poboczu alei KEN, na wysokości północnego wejścia do stacji metra Kabaty. Sara musnęła go ustami w policzek i wyskoczyła z samochodu. Obserwował ją jeszcze przez chwilę w lusterku, aż – nawet się nie odwracając – pomachała mu ręką i znikła pod ziemią. Wiedziała, że Konrad nie odjedzie, dopóki nie straci jej z pola widzenia, a on wiedział, że tak trzeba robić. Święta, prosta zasada szpiegów i ludzi, którzy się kochają. Symboliczny znak pewności i zaufania do partnera oraz samego siebie i przepowiednia nieznanej przyszłości.
Bałtycki Klub Dziesięciu Konsulów w Helsinkach był nieformalną grupą zrzeszającą dyplomatów wszystkich krajów regionu. Istniał nieprzerwanie od pięćdziesięciu lat i ani upadek żelaznej kurtyny i Związku Radzieckiego, ani żadne inne zmiany geopolityczne nie miały wpływu na jego funkcjonowanie, bo wszyscy uważali, że Bałtyk trwa mimo politycznych zawirowań i powinien łączyć, a nie dzielić, zamieszkujące nad jego brzegiem narody.
Na tym właśnie polega dyplomacja i dlatego ambasadorowie zlecali swoim podwładnym aktywny udział w takich organizacjach jak Bałtycki Klub, lekką ręką rozliczając słone rachunki za kolacje w drogich helsińskich restauracjach.
Tego dnia kolację w restauracji Lappi na Annankatu 22 wydawał łotewski konsul Valdis Mantris, człowiek młody, dziwny i niewysoki.
W poprzednim miesiącu kolej wypadała na konsula litewskiego, a w następnym kolację miał wydać konsul Robert Majewski. Dlatego nie mógł się wykręcić od tego spotkania, tym bardziej że ambasador uważał protokół dyplomatyczny za najważniejszą część pracy polskiej placówki w Finlandii. Konsul Majewski nie lubił tych spotkań, bo męczyła go sztywna rozmowa o niczym, nie lubił Rosjanina, bo miał rozbiegane świńskie oczy, ani Niemca, któremu się ciągle odbijało. A jako że Polska leży nad Bałtykiem między Niemcami i Rosją,