Niewierni. Vincent V. Severski
wszedł do mafradżu, dużego pomieszczenia wyłożonego miękkim bordowym dywanem i poduszkami. Nie było w nim żadnych mebli ani telewizora. Nie było też elektroniki.
Pierwsze dziesięć minut poświęcili na rozmowę o rodzinie, przyjaciołach, dzieciach przyjaciół, pogodzie i najnowszych filmach. A ponieważ nie mieli żadnych wspólnych znajomych ani zainteresowań, pytania i odpowiedzi były bardzo ogólnikowe. I o to chodziło w tym niemal obowiązkowym zwyczaju, od którego Arabowie zaczynają spotkanie.
Dopiero po zakończeniu tej części wstępnej Raszid zadał pierwsze konkretne i jakże oczekiwane przez Karola pytanie.
– Zjesz coś?
– Tak – odpowiedział Karol niemal natychmiast.
– Zaraz będzie obiad… Chcesz khatu? – Raszid podsunął mu koszyk z zielonymi liśćmi.
– Nie, dziękuję. Czego Sajed chce ode mnie?
– Nie wiem…
– Gdzie on jest?
– Jeszcze w górach. Będzie tu w nocy.
Karol pokiwał głową i spojrzał na zegarek.
– Kiedy w końcu uderzymy? Wiesz coś? – zapytał Raszid, wyciągając się na dywanie. – Najwyższy czas! Coraz więcej tu Amerykanów… – Poprawił galabiję.
– Nie wiem. To ty jesteś kuzynem Sajeda… powinieneś coś wiedzieć – odparował trochę sarkastycznie Karol.
Było oczywiste, że Raszid nie jest wprowadzony we wszystkie działania Bazy. Karol podejrzewał jednak, że Sajed chowa go po prostu na przynętę dla Amerykanów. W odpowiednim momencie ogłosi, że on, Sajed, dowódca Al-Kaidy w Jemenie, zginął w walce albo podczas ataku drona. Wtedy będzie mógł przeszukać swoje otoczenie i wyłowić zdrajców. Ogłosi Raszida, kuzyna z klanu, następcą i CIA będzie teraz polować na niego, dopóki się nie zorientuje, że Sajed jednak żyje. Amerykanie stracą pieniądze, czas, a co najważniejsze – orientację w sytuacji. Potem może nawet zabiją niezbyt rozgarniętego Raszida, a wtedy on, Sajed, ożyje z woli Allaha i narodzi się kolejna z legend, które tak kochają Arabowie.
Takie jest życie w Bazie. Każdy ma to wkalkulowane w swój los i musi być gotowy oddać życie za wiarę czy lepszą przyszłość. Nikt nikogo do walki nie zmuszał, wszyscy w Bazie są ochotnikami i dlatego pytania, kiedy, skąd i dlaczego przyjdzie śmierć, nie miały większego znaczenia. Raszid z pewnością też tak uważał. Zresztą niewielu bojowników potrafiło powiedzieć, co jest dla nich ważniejsze: życie czy śmierć.
– Musimy uderzyć! Świat powinien o nas usłyszeć! Niedługo będzie już jedenaście lat od ataku na WTC! Co o tym myślisz, Safir?
– Zrozum, Raszid. Nasza walka to nie tylko samoloty, bomby, zamachy… rozumiesz? Odkąd świat niewiernych wypowiedział nam wojnę, staliśmy się podmiotem, a nie przedmiotem światowej gry…
– Nie rozumiem – wtrącił Raszid. – Jakiej gry? Prowadzimy przecież dżihad… aż zetrzemy wszystkich żydów i krzyżowców…
– Prowadzimy, prowadzimy! Spójrz jednak na to tak… na przykład Japonia. Mocarstwo, prawda? Najpierw zaatakowali amerykańskie Pearl Harbor, to było tak jak nasze WTC. Potem była wojna na Pacyfiku, Amerykanie zrzucili dwie bomby atomowe. Każda ze stron traktowała przeciwników jak zwierzęta. Dzieliła ich przepaść cywilizacyjna, kulturowa, no… prawie wszystko. Amerykanie nawet internowali swoich własnych Japończyków. Jednak kiedy stajesz się wrogiem Ameryki, kiedy jej wojska idą się z tobą bić, to następuje twoja nobilitacja, stajesz się podmiotem, liczą się z tobą. Amerykanie są praktyczni: jeżeli widzą, że nie mogą cię pokonać, a koszt walki jest za wysoki, wtedy są gotowi do porozumienia… no wiesz, oni liczą się tylko z silnymi.
– Jakiego porozumienia? Safir! – oburzył się Raszid. – Ich trzeba zniszczyć!
– Tak, tak! Na razie jesteśmy na początku drogi – zareagował spokojnie Karol. Nawet przez moment nie wierzył w siłę swojej perswazji i pomyślał, że tacy ludzie jak Raszid nie posuną sprawy dżihadu naprzód.
Przez chwilę zaległa cisza i obaj się zamyślili, każdy inaczej, nad swoim sposobem pojmowania islamu.
– „A jeśli oni skłonią się do pokoju, to i ty się ku niemu skłoń i zaufaj Bogu”1 – Raszid wyrecytował werset z Koranu.
Słysząc po raz pierwszy z jego ust fragment mówiący o pokoju, Karol aż uniósł brwi. Jednak jego zdziwienie było większe niż kiedykolwiek dotąd, bo wyglądało na to, że Raszid jednak zrozumiał, o co mu chodziło w tej opowieści o Japonii.
Otworzyły się drzwi i do mafradżu wszedł Ismail, służący Raszida. Ustawił na podłodze kilka miseczek z potrawami i dużą tacę z pachnącym, ciepłym jeszcze chlebem czubz. Po chwili przyniósł misę i dzban do mycia rąk.
Od tej chwili Raszid i Karol poświęcali więcej uwagi na jedzenie niż rozmowę. Tym bardziej że warto było, bo falafel i szałarma były doskonałe, chociaż salta już nie i została prawie nieruszona. Z oczywistych względów nie potrafili nawiązać między sobą głębszego dialogu, ale nie można powiedzieć, żeby czuli do siebie jakąś niechęć.
Raszid był bezgranicznie oddany Sajedowi, który wykorzystywał jego lojalność jak bufor z otaczającym go światem. Nie ufał nikomu tak jak Raszidowi, chociaż wcale go nie cenił. Już po krótkiej rozmowie widać było, że jest on ociężały umysłowo, i z punktu widzenia potrzeb Sajeda była to prawdopodobnie jego jedyna zaleta.
Jeżeli Sajed tracił kogoś z pola widzenia choć na jeden dzień, to zakładał, że ten ktoś zdradził. Wyłączeni z tej zasady byli członkowie jego klanu i ci, którzy nie mieli rodzin. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby Sajed wcale nie był w górach, lecz siedział w pomieszczeniu obok i słuchał rozmowy Raszida z Safirem. Uznawszy, że jakiś szczegół mu nie odpowiada, że w zachowaniu Safira jest coś dziwnego, podejrzanego, z pewnością kazałby mu czekać do jutra, a może dłużej. Mógłby go w ogóle nie przyjąć albo po prostu kazać go zabić. Dużo zależało od tego, co w takiej sytuacji podpowie mu Allah.
Nigdy się jednak nie zdarzyło, żeby Karol musiał czekać na niego dłużej, niż było to przyjęte. Sajed zresztą nie umawiał się na określoną godzinę, nie tylko dlatego, że w Jemenie wydawałoby się to dziwne i niezrozumiałe, ale również dlatego, że był bardzo zajęty sprawami Bazy. Dużo też się modlił, a jako pobożny muzułmanin nigdy modlitwy nie przerywał.
Karol nawet nie wiedział, ile Sajed ma lat. Wyglądał na trzydzieści siedem, może czterdzieści dwa. Jak na jemeńskiego Araba był bardzo wysoki, mierzył ponad metr osiemdziesiąt pięć, i dosyć szczupły. Miał wyjątkowo jasną karnację i ładne, regularne semickie rysy. Czasami można było odnieść wrażenie, że jest nawet jakąś odmianą Osamy.
Sajed był człowiekiem wykształconym i dało się to wyczuć już po kilku chwilach rozmowy. Ukończył socjologię na Uniwersytecie Al-Azhar w Kairze i zrobił doktorat w Oksfordzie. Wiele lat mieszkał w Europie i dużo podróżował. Nigdy nie chodził do żadnej medresy i swoje zrozumienie islamu czerpał z samokształcenia i uważnego wsłuchiwania się w słowa sunnickich duchownych meczetu Al-Dżami al-Kabir w Sanie, chociaż odkąd objął dowództwo jemeńskiej Bazy, rzadko tam bywał i poświęcał się głównie samodzielnej medytacji.
W jaki sposób i kiedy trafił do Bazy, pozostawało tajemnicą, a Karol nigdy nie próbował go o to pytać. Właściwie nawet się nad tym nie zastanawiał, bo wiedział, że myśli człowieka widać w jego spojrzeniu, ruchu, geście i prędzej czy później mógłby powiedzieć o jedno słowo za dużo. O ile w Europie czy Ameryce mało kto zwracał na to uwagę, o tyle pustynni Arabowie potrafili odczytywać ten język bezbłędnie.
Ismail sprawnie sprzątnął z podłogi wszystkie naczynia i znikł tak szybko, jak się pojawił.
– W