Winnetou. Karol May

Winnetou - Karol May


Скачать книгу
po czym nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je wydało tysiąc diabłów. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i – znowu zapanowała cisza. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!”

      Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy zostawili, tlił się jeszcze, a leżący obok chrust łatwo się palił. Apacze czym prędzej wykonali rozkaz i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund płomienie buchnęły na nowo i oświetliły polanę.

      Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie. Skoro Apacze spostrzegli, że nas nie ma, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.

      – Uff, uff, uff! – wołali zdumieni.

      Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą tak podziwiałem u niego później. Pomyślał, że musimy być jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowią dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:

      – Tatisza, tatisza!

      Słowo to znaczy: oddalić się. Sam Winnetou już się prężył do skoku w ciemność, kiedy go uprzedziłem. Kilka szybkich kroków – i oto znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli tuż za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!” i zamierzał odskoczyć, znalazł się przede mną. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili Inczu-czunę.

      Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Kiowów, którzy się teraz na nich rzucili.

      Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębowiska walczących i wyjących ludzi. Dwustu Kiowów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem kilku z nich utrzymywać z dala od siebie, pomagając sobie przy tym pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Zaledwie w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczy to: bardzo długo!

      Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego również skrępowany i nieprzytomny Winnetou. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu pokonanych zaraz na początku wodzów. I oni, i Kiowowie mieli rannych, a trzech Kiowów i pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu.

      Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Kiowowie znaleźli pomoc u swoich towarzyszy, przeto my zabraliśmy się do opatrywania rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponurymi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór.

      Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani spędzą noc. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Kiowów, Tangua, huknął na mnie:

      – Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!

      – A co z nimi zrobisz? – spytałem.

      – Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy na nie napaść, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi wlekli tak daleko. Pójdą pod pal męczeński.

      – Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego, kto go pokonał. Weźcie więc Apaczów, których wyście ujęli, ja wam w tym nie przeszkodzę. Ci jednak, których myśmy obezwładnili, należą do nas.

      – Uff, uff! Jak ty mądrze mówisz! Chcecie zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetou?

      – Naturalnie!

      – A jeśli ja wam ich nie dam?

      – O to się nie boję!

      Tangua mówił głosem nieprzyjaznym, a ja odpowiadałem spokojnie, ale stanowczo. Wyciągnął zza pasa nóż, wbił go w ziemię aż po rękojeść i rzekł, błyskając ku mnie groźnie oczyma:

      – Dotknijcie tylko jednego Apacza, a ciała wasze będą jako to miejsce, w którym tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh!

      Sprawa przybrała więc dość niebezpieczny obrót, ale mimo to byłbym mu dowiódł, że nie potrafi mnie zastraszyć, gdyby nie Sam Hawkens, który rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. To przywróciło mi rozwagę. Wolałem więc zamilknąć.

      Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że nietrudno byłoby ich pilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność i że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w postawie stojącej.

      Zlecenie to wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie.

      Nie było mowy o tym, żeby któryś z jeńców mógł o własnych siłach wydobyć się z więzów i umknąć, ale mimo to Tangua rozstawił czaty dokoła obozu.

      Rozniecony na nowo ogień płonął na środku polany. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Kiowów, ponieważ utrudniłoby to uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Od razu na początku okazali się nieprzychylni dla nas, a moja sprzeczka z wodzem tym bardziej nie zmieniła ich nastawienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania. Musieliśmy sobie powiedzieć, że i tak dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.

      Kiowowie zapalili sobie daleko od nas kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali ze sobą językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, żebyśmy ich nie rozumieli, co było także złym znakiem.

      Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja.

      Sam zwrócił uwagę, że byłoby dobrze trochę się przespać. Zasnąłem szybko pomimo podniecenia. Nie umiałem jeszcze wówczas mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Parker i Stone także już czuwali. Mogliśmy ze sobą porozmawiać przyciszonym głosem. Sam szepnął do mnie:

      – Przede wszystkim należy wybrać spomiędzy nas dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść.

      – Oczywiście ja do nich należę! – rzekłem stanowczo.

      – Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale grozi nam zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Narażamy życie; powodzenie zamiaru zależy od osób, które go wykonają. A wy jesteście nowicjuszem. Po prostu nie umiecie jeszcze się skradać.

      – Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić swoje zadanie, jeśli tylko gorąco tego chce.

      – I posiada trochę zręczności. A tego wam jeszcze brak.

      – Niech rozstrzygnie próba. Wiecie, czy Tangua śpi?

      – Nie.

      – Ja się tam zakradnę, właśnie, by odbyć próbę. Jeśli mi się to uda, to weźmiecie mnie ze sobą do Winnetou.

      Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że nie mogły mi wypaść po drodze, i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, czuję całą odpowiedzialność, jaką tak lekko wówczas wziąłem na siebie, całe zuchwalstwo zamierzonego przedsięwzięcia. Nie miałem bowiem zamiaru zakradać się do wodza Tanguy.

      Leżałem w trawie i posuwałem się


Скачать книгу