Winnetou. Karol May
głową:
– Jacy wy jesteście dziwni, Mr. Stone! Ogarnia was radość z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece martwi, że się stąd zabiorę!
– Aby tym pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się podobnych myśli, Mr. Bancroft! Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Kiowowie. Ich zwiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem całe sawanny.
– Ależ – wtrącił starszy inżynier – co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Kiowowie?
– Oni tam są tylko tymczasem. Skoro zwiadowcy Apaczów oddalą się, Kiowowie natychmiast zejdą i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie ich można dostrzec.
– A zwiadowcy Apaczów tam nie pójdą?
– Nie, bo tam, gdzie półwysep styka się z brzegiem, ma tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi. Przywiążemy tam konie do drzew. Indianin na pewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem.
– A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować? – spytałem.
– Tak, tylko musicie być wszyscy tutaj w decydującej chwili.
– A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, aby coś jeszcze zrobić!
Poszli za mym wezwaniem, chociaż bynajmniej nie okazywali zapału do pracy. Jestem pewien, że chętnie by wszyscy pouciekali, ale wówczas praca nie zostałaby skończona i nie otrzymaliby za nią zapłaty. Zresztą, gdyby nawet umknęli, Apacze dopędziliby ich niebawem. Toteż spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.
Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój podobny do gorączki, którą się odczuwa, gdy zaczynają grać armaty. Nie był to lęk, o nie. Chodziło mi o Inczu-czunę i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach myślałem o młodym wodzu, że w duchu czułem się mu coraz bliższy. Choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale, stał mi się drogi. I rzecz szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że myślał o mnie wówczas równie często jak ja o nim!
Praca także nie usunęła mego wewnętrznego niepokoju. Byłem natomiast pewien, że zniknie on w chwili decydującej, dlatego pragnąłem, ażeby nadeszła jak najszybciej, tym bardziej że ominąć jej nie było można. Na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był wyraźnie znużony, lecz jego małe, bystre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z gęstwiny zarostu.
– Czy wszystko się udało? – zapytałem. – Widzę to po was, zacny stary Samie.
– Tak? – zaśmiał się. – Gdzież to napisane? Na moim nosie czy w waszej fantazji? Ale macie słuszność. Udało mi się, udało się o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
– Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
– Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Kiowów, aby im oznajmić wynik moich zwiadów i pouczyć, jak się mają zachować.
Wróciliśmy się do obozu i tam czekaliśmy na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, gdy wtem zjawił się nagle między nami i rzekł zarozumiale:
– Oto jestem, my lords! Czyż nie macie oczu ani uszu? Mógłby was zaskoczyć słoń, którego kroki słychać o kwadrans drogi!
– Co prawda, nie zachowywaliście się jak słoń – odrzekłem.
– Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można podejść kogoś niepostrzeżenie. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie to samo było wczoraj wieczorem, kiedy podchodziłem Apaczów.
– Opowiedzcie nam to, opowiedzcie!
– Well! Usłyszycie, ale dopiero kiedy usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony.
Zajął miejsce blisko mnie, łypnął okiem na każdego z osobna i rzekł kiwając znacząco głową:
– A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!
– Już dziś wieczorem? – zapytałem na wpół zaskoczony i na wpół uradowany, ponieważ życzyłem sobie jak najwcześniejszego rozstrzygnięcia. – To dobrze, to bardzo dobrze!
– Uwzięliście się widocznie, żeby się dostać w ręce Apaczów! Ale słusznie mówicie, że to dobrze. Ja także się cieszę, że nie trzeba już dłużej czekać.
– Cóżeście słyszeli? Opowiedzcie wreszcie, opowiedzcie!
– Tylko powoli, mój młody sir! A więc wyszedłem podczas ulewy, nie czekając jej końca, ponieważ deszcz nawet najulewniejszy nie może się przedostać przez tę bluzę, hi! hi! hi! Dotarłem prawie do miejsca, gdzie obozowaliśmy, kiedy obaj Apacze do nas przybyli, ale tam już musiałem się ukryć, gdyż ujrzałem trzech czerwonoskórych węszących dokoła. „To zwiadowcy Apaczów – pomyślałem sobie – ale nie pójdą dalej, gdyż prawdopodobnie mieli dojść tylko do tego miejsca”. Tak też było. Przeszukali okolicę, ale nie znaleźli moich śladów; usiedli wreszcie pod drzewami, ponieważ poza lasem ziemia była zbyt mokra, i tak czekali ze dwie godziny. Ja również ułożyłem się pod drzewem i czekałem te dwie godziny. Wtem nadjechał oddział jeźdźców pomalowanych wojennymi barwami. Poznałem natychmiast Inczu-czunę i Winnetou z ich Apaczami.
– Ilu było wszystkich?
– Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Zwiadowcy wyszli spod drzew i zdali sprawę obu wodzom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada z wolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, dżentelmeni, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze powbijane pale i one posłużyły za niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Apacze poczynali sobie chytrze i przezornie, czym się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż, jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają wszystkie inne szczepy indiańskie. Inczu-czuna to zuch. Winnetou również. Najdrobniejszy ich ruch był dokładnie obliczony. Nie wymówili ani słowa i porozumiewali się na migi. Kiedy zapadł wieczór, Indianie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
– I wy tam podsłuchaliście, co mówili? – zapytałem.
– Tak. Jako rozumni ludzie, nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens jest równie mądry jak oni, więc nie zdołali go dojrzeć. Posuwałem się z wolna coraz dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem, o czym rozprawiali.
– A zrozumieliście wszystko?
– Mówili, jeśli się nie mylę, dialektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się do obu wodzów, którzy zamieniali ze sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie, zgodnie z indiańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dostatecznie wiele i wiem, czego się trzymać. Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
– A więc nie będą zabijali?
– Owszem. Chcą nas zabić, ale nie od razu. Będą się starali nas tylko pojmać i zabrać potem do wsi Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem upieką. Well, zupełnie jak karpie, które się przynosi do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami, hi! hi! hi!
Zaśmiał się w zwykły swój sposób