Winnetou. Karol May

Winnetou - Karol May


Скачать книгу
o Winnetou i czekającej nas walce z nim i z jego Apaczami, a Sam Hawkens zamknął oczy i… zasnął, co poznałem po miarowym ruchu jego klatki piersiowej.

      Wtem nadarzyła się sposobność przekonania się, jak bystre są zmysły ludzi i zwierząt na Dzikim Zachodzie. Muł stał w zaroślach tak, że był niewidoczny.

      Wtem wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i zerwał na równe nogi.

      – Zasnąłem, Mary parsknęła i to mnie zbudziło. Zbliża się człowiek lub zwierzę. Gdzie muł?

      – Tutaj w zaroślach. Chodźcie!

      Wleźliśmy w krzaki i zobaczyliśmy Mary. Strzygła żywo długimi uszami, a ogon podnosiła i opuszczała. Ujrzawszy nas, uspokoiła się, uszy i ogon przestały się poruszać. Zwierzę było widocznie dawniej w dobrych rękach.

      Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indian jadących jeden za drugim naszym tropem od północy, dokąd właśnie zmierzaliśmy. Pierwszy z nich, niewielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i ciemne sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, przecinały je na poprzek dwa pasy: niebieski i czerwony.

      Zacząłem się już niepokoić tym spotkaniem, kiedy Sam się odezwał, nie tłumiąc bynajmniej głosu:

      – Co za spotkanie! To nas ocali, sir!

      – Ocali? Jak to? Mówcie ciszej, bo są już tak blisko, że mogą nas usłyszeć.

      – Niech słyszą, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lis”, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy czerwonoskóry, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są przypuszczalnie na zwiadach.

      To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Szoszonów i Pueblów. Na terytorium dla Indian wyznaczono im osobne miejsce, ale wiele ich oddziałów dociera aż do Nowego Meksyku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żądzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego najzawziętszymi ich wrogami są graniczni osadnicy. Kiowowie żyją także na stopie wojennej z rozmaitymi plemionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają zazwyczaj mienia i życia swych czerwonoskórych braci. Są to, jednym słowem, bandy rozbójników.

      Kiowowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady wiodące w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiście, że w zaroślach znajdują się ludzie. Natychmiast więc zawrócili swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popędzili w przeciwnym kierunku, aby się dostać poza odległość strzału. Na to Sam wystąpił z zarośli, zwinął dłonie w trąbkę i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk znany widocznie Indianom, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Zwiadowcy zrozumieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, wrócili cwałem.

      – Skąd nasz biały brat – zapytał dowódca – wziął się na drodze swych czerwonoskórych przyjaciół?

      – Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się na moim tropie – odrzekł Sam.

      – Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, których szukamy – rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą angielszczyzną.

      – O jakich psach mówi mój czerwony brat?

      – O Apaczach z plemienia Mescalerów. Wykopaliśmy topór wojenny między nami a tymi parszywymi kujotami.

      – Uff! To mnie cieszy! Niech moi bracia usiądą z nami. Mam ich zawiadomić o czymś ważnym.

      Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał:

      – Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy. Czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdobyła sobie już imię?

      Moje właściwe nazwisko nie zrobiłoby wrażenia. Toteż Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł:

      – Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedawno przez Wielką Wodę z ojczyzny, gdzie jest wielkim wojownikiem. Nie widział nigdy przedtem bizona ani niedźwiedzia, a mimo to walczył przedwczoraj z dwoma bykami i zabił je, aby ocalić mi życie, a wczoraj zakłuł nożem szarego niedźwiedzia z Gór Skalistych. Dlatego biali z Zachodu nadali mu imię Old Shatterhand.

      W ten sposób opatrzono mnie bez mojego zezwolenia imieniem wojennym, które odtąd stale w tamtych stronach nosiłem.

      Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie:

      – Jeśli Old Shatterhand pozwoli, będziemy jego braćmi i przyjaciółmi. Zapalimy z nim fajkę pokoju.

      Potem Kiowowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której ostra woń odurzyła mój nos już z daleka. Napchał ją mieszaniną złożoną, jak się zdawało, z buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i powiedział:

      – Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi rosną rośliny i żyją zwierzęta, które on przeznaczył dla Kiowów.

      Następnie pociągnął jeszcze cztery razy, wypuszczając dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi.

      – W tych stronach – rzekł potem – mieszkają czerwoni i biali mężowie przywłaszczając sobie bezprawnie rośliny i zwierzęta. My jednak znajdziemy ich i zabierzemy, co do nas należy. Powiedziałem, howgh!

      Co za mowa! Jakże odmienna od tych, jakie dotąd czytałem, a później tak często słyszałem. Ten Kiowa oświadczył otwarcie, że wszystko, co jest na ziemi, uważa za własność swego plemienia, a tym samym uznaje grabież nie tylko za swoje prawo, ale wprost za obowiązek! I ja miałem teraz zostać przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzie między wrony, musi krakać jak i one.

      Lis podał Samowi tę zgoła niepokojową fajkę pokoju, on zaś dzielnie pociągnął sześć razy i wygłosił następujące słowa:

      – Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludzkich, gdyż ludzie mogą się posmarować farbami, by go oszukać, Wielki Duch zaś patrzy w serce. Serca wojowników sławnego szczepu Kiowa są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane jest do nich, jak mój muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Powiedziałem, howgh!

      Taki to był Sam Hawkens, ów mały i chytry człowiek, który umiał każdą sprawę uchwycić z najlepszej strony. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnym „uff, uff, uff!”. Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbrodnię, że i mnie wetknął do ręki glinianego śmierdziela. Podniosłem się, zrobiłem ręką uroczysty ruch i pociągnąłem po raz pierwszy. Przekonałem się, że w fajce znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty: teraz bowiem poczułem nosem i językiem coś jakby zapach i dym ze spalonego pilśniowego buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i rzekłem:

      – Z nieba spada promień słońca i deszcz, stamtąd pochodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia przyjmuje ciepło i wilgoć i daje za to bizona i mustanga, niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurydzę, a przede wszystkim szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie przyrządzają kinnikinnik, rozszerzający z fajki pokoju zapach miłości i braterstwa.

      Czytałem swego czasu, że Indianie nazywają swój mieszany tytoń „kinnikinnik”, i wyzyskałem teraz tę wiadomość. Pociągnąłem znów dymu i wypuściłem go na wszystkie cztery strony świata. Zapach okazał się bardziej skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obecność dwóch jeszcze składników, a mianowicie kalafonii i obciętych paznokci. Po tym znakomitym odkryciu mówiłem


Скачать книгу