Winnetou. Karol May
od trzech koni.
Jechałem za Hawkensem. Byliśmy już prawie po drugiej stronie, kiedy na piaszczystej mieliźnie, wśród kamyków, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas jeszcze ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, które nabyłem później, ale od razu wydało mi się, że to wgłębienie pochodzi od kopyta końskiego. Dostawszy się na drugi brzeg, Hawkens chciał jechać dalej za tropem, lecz wstrzymałem go, mówiąc:
– Chodźcie no tu na lewo, Samie!
Pojechałem wzdłuż brzegu porosłego trawą. Nie ujechaliśmy więcej niż dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
– Co to jest, Samie? – zapytałem z niemałą dumą, że mam słuszność, pomimo iż jestem nowicjuszem.
Małe jego oczka omal nie wylazły z oczodołów, a twarz wydłużyła się znacznie.
– Ślady końskie! – odrzekł zdumiony.
– Skąd się tu wzięły?
– Czy ja wiem!
– Ale ja wiem. Zostawił je jeden z Apaczów.
– Jeden z tych dwóch? Nie może być! – zawołał.
– Właśnie że tak! Rozłączyli się, jak się tego spodziewałem. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi teraz już tylko od dwóch koni.
– To byłoby zdumiewające! Zobaczymy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam Hawkens odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów.
– No, nie bierzcie mi tego za złe, ale mnie w takich sprawach żółć zalewa! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna, i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec wstydu na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby zachować przy tym zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy głupszy. Czy to nie smutne dla westmana, który ma swoją porcję ambicji?
– Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
– O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jakeście do tego doszli.
– Przez logiczne myślenie i wnioskowanie. Umiejętność wyciągania wniosków to ważna rzecz. Dam wam przykład. Chcecie?
– Dobrze.
– Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy po angielsku „sokół”? Słuchajcie więc! Sokół pożera myszy polne. A więc macie znów wniosek: sokół pożera polne myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie polne myszy.
Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza oraz pozbierać myśli, popatrzył na mnie przez chwilę niewidzącym wzrokiem, aż wreszcie wybuchnął:
– Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to sobie! Daleko mi jeszcze do pajaca, któremu można skakać po plecach. Obraziliście mnie ciężko tym diabelskim twierdzeniem, że pożeram myszy.
– Wprawdzie nie będziemy się pojedynkować, ale ja za to dam wam pewną satysfakcję.
– Jaką?
– Daruję wam moją skórę niedźwiedzią.
Małe jego oczka zamigotały natychmiast.
– Przecież sami jej potrzebujecie!
– Nie; oddam ją wam.
– Tam do licha, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję nadzwyczajnie! Halo, a to się tamci będą złościli! Z tej skóry zrobię nową bluzę myśliwską, bluzę ze skóry szarego niedźwiedzia. Co za tryumf! Sam ją uszyję. Musicie wiedzieć, że jestem znakomitym krawcem. Przypatrzcie się tylko mojej, jak ją pięknie naprawiłem!
Wskazał na przedpotopowy wór, w który był odziany. Było tam tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugą, że bluza miała grubość deski.
– Ale – dodał z wielkim zadowoleniem – uszy, pazury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę się bez tych trofeów, a wy zdobyliście je, narażając życie. Zrobię wam z tego naszyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. A co do książek, których tyle przeczytaliście, przyznaję teraz, że nie są wcale tak złe i że można się z nich dużo nauczyć. Czy naprawdę napiszecie także jakąś książkę?
– Może nawet kilka.
– O tym, co przeżywacie?
– Tak.
– I ja się także tam znajdę?
– Znajdą się tylko moi najlepsi przyjaciele. Będzie to rodzaj pomnika dla nich.
– Hm, hm! Wybitni! Pomnik! To brzmi już zupełnie dobrze. A więc ja także?
– Tylko jeżeli chcecie.
– Słuchajcie, sir, ja chcę. Proszę was nawet o to, żebym się tam dostał.
– Zgoda, stanie się tak.
– Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność! Opowiecie tam wszystko, cośmy przeżyli?
– Rozumie się.
– To opuśćcie tę okoliczność, że nie zauważyłem tego rozgałęzienia tropu. Żeby Sam Hawkens nie znalazł czegoś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytelników, którzy zechcą poznać Dziki Zachód z waszych książek. Jeśli będziecie tacy dobrzy to zataić, możecie sobie śmiało pisać o myszach i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą o tym, co zjadam, ale gdyby mnie uważali za westmana, który pozwala odjechać Indianinowi i nie umie tego wyczytać ze śladów, toby mnie gryzło, bardzo by mnie gryzło!
– To nie może być, kochany Samie. Każdą wymienioną osobę muszę przedstawić taką, jaka jest. W takim razie wolę w ogóle o was nie wspominać.
– Nie, nie, ja chcę być w tej książce! Napiszcie już całą prawdę. Jeżeli napiszecie wszystko o moich błędach, będzie to dla czytelników, takich głupich jak ja, ostrzeżeniem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja natomiast wiedząc, że będę wydrukowany, postaram się z całych sił, by tego rodzaju błędów unikać. A zatem zgoda między nami?
– Tak. Jedźmy dalej!
– Za którym śladem?
– Jeden Apacz ze zwłokami posuwał się wolno, a za to drugi wyjechał naprzód, aby czym prędzej zgromadzić wojowników; będzie to więc prawdopodobnie wódz.
– Tak! To słuszne. Pojedziemy za synem, bo chcę zobaczyć, czy się jeszcze zatrzymał po drodze, zależy mi na tym. A więc naprzód, sir!
Ruszyliśmy dalej kłusem, przy czym nie zaszło nic godnego wzmianki. Dopiero na godzinę przed południem Sam się zatrzymał i rzekł:
– Na razie wystarczy, Winnetou jechał także przez całą noc; widocznie bardzo im pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu; może nawet jeszcze w przeciągu pięciu dni potrzebnych do ukończenia roboty.
– To byłoby źle!
– Zapewne. Gdybyśmy przerwali pracę i uciekli, zostałaby nie dokończona, a gdy pozostaniemy, napadną na nas i robota i tak nie zostanie wykonana. Trzeba z Bancroftem poważnie pomówić o całej tej sprawie.
– A może ukryjemy się na przykład w bezpiecznym miejscu, a potem gdy Apacze się cofną, skończymy robotę!
– Tak,