Winnetou. Karol May
czas na upolowanie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie porządnie. Wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro. – Dobranoc, sir! Zaśnijcie prędko, żebyście byli wypoczęci, gdy was obudzę!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone wstali już także, a reszta z Rattlerem włącznie pogrążona była jeszcze we śnie. Zjedliśmy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, napoiliśmy konie i odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy rozpoczęliśmy tę jazdę, która łatwo mogła się stać niebezpieczna. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mnie ciekawość, jak się też one skończą. Ileż to takich jazd przedsiębrałem później!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali obydwaj Apacze, to jest doliną w dół, a na dole wzdłuż skraju lasu. Na trawie widniały jeszcze ślady; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, gdy tymczasem mieliśmy szukać Apaczów na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w rosnącym na łagodnym zboczu lesie łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadzich szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, po czym znaleźliśmy się na prerii, która ku południowi wznosiła się równo i z wolna jak pochyłość dachu. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas bokiem. Znalazłszy się na szczycie owego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą płaszczyznę, która zdawała się ciągnąć bez końca ku południowi. Mimo iż od odjazdu Apaczów upłynęło trzy czwarte doby, widzieliśmy ich ślady ciągnące się równiną w prostej linii. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
– Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
– A mnie za to bardzo – odpowiedziałem.
– Bo jesteście greenhorn. Wam się ten ślad podoba, bo ciągnie się przed wami tak pięknie, prosto, że ślepy potrafiłby go wymacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi sawann, wydaje się to podejrzane.
– Mnie nie.
– Bądźcie cicho, szanowny sir! Nie po to was wziąłem ze sobą, żebyście mi ucierali nosa swoimi niedowarzonymi poglądami. Gdy dwaj Indianie pokazują tak wyraźnie swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tym bardziej że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Wiedzą przecież, że pójdziemy za nimi.
– Jestem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
– Tak? Dlaczego?
– Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czym prędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą ze sobą, i to w taki upał, zwłoki. Są to dostateczne przyczyny do przyspieszenia jazdy. Brakło im więc czasu na zacieranie śladów. To jedynie, moim zdaniem, tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich trop.
– Hm! – mruknął Sam.
– A gdybym nawet nie miał słuszności – mówiłem – to i tak możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, obawy są próżne, gdyż z daleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
– Hm! – mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. – Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je ze sobą przy tym cieple?
– Tak.
– Nie pochowają po drodze?
– Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go z taką powagą pochowano. Uwieńczeniem tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy i pochowanie go obok zwłok zamordowanego. Zachowają je więc niezawodnie i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
– A skądże ich znacie? Czy urodziliście się w ich kraju?
– Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
– Well! Jedźmy dalej!
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Były to sawanny porosłe krótką trawą, jakich wiele rozciąga się pomiędzy źródliskami Canadianu a Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął po ziemi wielkie, trójzębne widły. Widocznie konie szły tu jeszcze w takim szyku, w jakim widzieliśmy je podczas odjazdu Apaczów. Musiało być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej drogi, mimo to nie zauważyliśmy dotychczas, aby Indianie ułatwili sobie jakoś tę sytuację. Sądziłem jednak, że nie wytrzymają długo takiej jazdy.
Dalej preria zwężała się, przechodząc w wąski pas łąki, pokryty z rzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się zatrzymali. Było to w pobliżu kępy krzaków, z której wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy ostrożnie zarośla i zbliżyliśmy się do nich dopiero wtedy, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam od dawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana i pognieciona. Nasze badania wykazały, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie wycięli tyki dębowe i odarli je z gałązek.
– Co oni mogli zrobić z tych tyk? – spytał Hawkens, patrząc na mnie jak nauczyciel na ucznia.
– Nosze lub rodzaj sani dla trupa – odrzekłem.
– Skąd o tym wiecie?
– Domyśliłem się. Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki na koniu tak długo. Spodziewałem się, że jakoś temu zaradzą na pierwszym postoju.
Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za sobą, poszliśmy z wolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej niż przedtem; był wprawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy, szeroki, pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu gałęzi podłużnych i kilku poprzecznych.
– Od tego miejsca jechali jeden za drugim – zauważył Sam. – Nie stało się to bez powodu, jest dość miejsca, by mogli jechać obok siebie. Pospieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pomknęliśmy kłusem. W drodze rozmyślałem nad tym, dlaczego Apacze pojechali teraz gęsiego. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę, i rzekłem:
– Samie, wytężcie wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy. Oni sporządzili sanie nie tylko po to, żeby sobie ułatwić jazdę, lecz także po to, żeby się móc rozłączyć.
– Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? To by im się nawet nie mogło przyśnić, hi! hi! hi!
– Nie mogłoby się przyśnić, bo zrobili to na jawie. Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam. Czemu Indianie zwykle jeżdżą gęsiego? Chyba nie dla wygody ani nie ze względów towarzyskich?
– Po to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jeźdźców.
– Sądzę, że w tym wypadku jest to samo, bo dlaczegóż mieliby jechać gęsiego, kiedy jest dość miejsca na trzech jeźdźców?
– Przypadkiem albo, co jest może istotnym powodem, ze względu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie się mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
– Może i tak, ale ja biorę przede wszystkim pod uwagę, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego trwa długo, przeto jeden z nich pospieszył prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale szerokiego koryta wyschłego strumienia,