Winnetou. Karol May
wolno nam tego uczynić – brzmiała odpowiedź.
– To my ją opuścimy. Nie ma między nami pokoju.
Próbowałem jeszcze pośredniczyć, ale na próżno; wszyscy trzej odeszli do koni. Wtem zabrzmiał głos Rattlera:
– Precz stąd, czerwone psy! Ale za policzek zapłaci mi ten młodzieniec natychmiast!
Dziesięćkroć prędzej, niż się tego po jego stanie można było spodziewać, porwał strzelbę z wozu i wymierzył do Winnetou, który stał w tej chwili zupełnie odsłonięty. Kula byłaby go na pewno dosięgła, ale Kleki-petra skoczył, aby zasłonić sobą młodego Apacza. Huknął strzał, Kleki-petra chwycił się ręką za serce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na ziemię. W tej samej chwili runął i Rattler, powalony przeze mnie pięścią. Aby zapobiec strzałowi, podbiegłem szybko ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk zgrozy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu. Uklękli obok przyjaciela, który się poświęcił za swego ulubieńca, i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż koło serca, a krew buchała gwałtownie. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu coraz bardziej.
– Weź jego głowę na kolana – poprosiłem Winnetou. – Gdy otworzy oczy i zobaczy ciebie, lżej mu będzie umierać.
Młody Indianin bez słowa poszedł za moim wezwaniem; nie drgnęła mu powieka, tylko wzroku nie odwracał od twarzy konającego przyjaciela. W chwilę później umierający z wolna otworzył oczy. Ujrzał Winnetou i uśmiech szczęścia przebiegł przez jego zapadłe oblicze.
– Winnetou, Winnetou, o mój synu Winnetou! – wyszeptał słabo.
Potem wydało się, że jego gasnące oko szuka jeszcze kogoś, aż wreszcie spoczęło na mnie.
– Zostań przy nim… – rzekł Kleki-petra – bądź mu wierny… prowadź dalej… moje dzieło…
– Zrobię to. Na pewno, zrobię to!
Złożył ręce do modlitwy. Jeszcze raz krew buchnęła mu z rany, głowa opadła do tyłu… Po chwili już nie żył.
Biali stali w milczeniu dokoła, czekając, co uczynią Apacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili trupa na konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na swoje konie i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-petry, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, nie odwrócili się ku nam ani na chwilę, ale to było gorsze, o wiele gorsze, niż gdyby nam zaprzysięgli najstraszniejszą śmierć.
Osiodłałem konia i odjechałem, pragnąłem zostać sam. Dopiero późno wieczorem, znużony i przybity wróciłem do obozu.
ROZDZIAŁ TRZECI
WINNETOU W PĘTACH
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał swoje przepicie. Hawkens zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, mały westman rzekł do mnie:
– Gdzie wy się podziewacie, sir? Czekaliśmy na was, bo chcieliśmy skosztować mięsa, a nie mogliśmy go pokrajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń tylko surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednej fałdy, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygnijcie, jak podzielimy się mięsem.
– Dzielcie, jak się wam podoba – odrzekłem – mięso należy do wszystkich. – Wciąż jeszcze byłem pod strasznym wrażeniem mordu. Zdawało mi się, że siedzę z Kleki-petrą i słyszę jego zwierzenia. Ciągle snuły mi się po głowie jego słowa pełne przeczucia bliskiej śmierci. Ale skąd się wzięła prośba, bym właśnie ja został przy Winnetou i dokończył rozpoczętego dzieła? Czemu umierający wystosował ją właśnie do mnie? Kilka minut przedtem sądził, że nie zobaczymy się już nigdy, że droga mojego życia nie zawiedzie mnie do Apaczów, a potem naraz narzucił mi zadanie, które musiało mnie połączyć z tym szczepem.
Gdy inni zajadali ze smakiem mięso, ja siedziałem pogrążony w myślach, dopóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadumy.
– Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
– Nie będę jadł.
– Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem? Należy go ukarać.
– A jak, waszym zdaniem, mamy się do tego zabrać? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisco, Nowego Jorku lub Waszyngtonu i zaskarżyć tam przed sądem jako mordercę?
– Głupstwo! My jesteśmy władzą, która ma go sądzić, gdyż podlega on prawom Zachodu.
– Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
– Bynajmniej.
– O to właśnie idzie. Tak, Dziki Zachód rządzi się własnymi, niezmiennymi i szczególnymi prawami; żąda oka za oko, a krwi za krew, jak w Biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę albo tworzy się specjalny sąd, który wydaje wyrok i od razu go wykonuje. Ale do tego byłby potrzebny przede wszystkim oskarżyciel.
– Ja nim będę!
– Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w wypadku, jeżeli zamordowany był waszym bliskim krewnym lub przyjacielem, ale właśnie stwierdziliście, że tak nie jest.
– Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
– O tym nie ma mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że spotka go niechybnie kara ze strony Apaczów.
– A nas razem z nim!
– To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu, jeśli zabijemy Rattlera? Razem wędrujemy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nie tylko jego, lecz także nas uważają za morderców i skoro dostaną nas w ręce, postąpią z nami jak z mordercami.
– I to wszystko przez tego opoja! Apacze zjawią się tu oczywiście w większej liczbie.
– Rozumie się! Wszystko zależy więc od tego, kiedy nadciągną. Mamy czas, żeby umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać roboty, która jest już na ukończeniu. Kiedy, waszym zdaniem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
– Za pięć dni.
– Hm! O ile wiem, nie ma tu w okolicy obozu Apaczów. Sprowadzenie pomocy powinno potrwać z siedem dni. Przypuszczam więc, że możemy mierzyć dalej.
– A jeśli wasze obliczenie okaże się mylne? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w bezpiecznym miejscu i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki?
Sam Hawkens przymknął jedno ze swoich małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
– Tam do licha, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Ale, prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie pojadę za nimi.
– Przecież nie możesz jechać sam – rzekł Stone.
– Już ja bym sobie dał radę – odrzekł Sam. – Ale wyszukam sobie towarzysza.
– Kogo?
– Tego młodego greenhorna – rzekł. I zwracając się do mnie dodał: – Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie przekąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
– Wobec tego spróbuję przynajmniej.
– Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam