Winnetou. Karol May
na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla mnie korzystne. Ale najważniejsze, że będą ze mną ci, których tak pokochałem.
– Howgh! – potwierdził z radością. – Dokończysz pracę, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znajdzie tam ludzi, u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś?
– Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Będziecie moimi gośćmi.
– Uff, uff! Co też mój młody biały brat myśli o Inczu-czunie i o Winnetou? Wszak już przedtem ci powiedziałem, że czerwoni mężowie znają wiele miejsc, w których znajduje się złoto. Są góry poprzecinane złotymi żyłami, i doliny, w których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twarzy nie będziemy mieli pieniędzy, ale będziemy za to mieli złoto, tak że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi?
– W każdej chwili, kiedy się wam tylko spodoba.
– Więc nie zwlekajmy, bo to już późna jesień, po której szybko następuje zima. Czerwony wojownik nie przygotowuje się długo nawet do tak dalekiej jazdy, moglibyśmy więc wyruszyć od razu jutro.
Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na progu swego mieszkania zastałem Sama Hawkensa.
– Mam wam coś nowego do powiedzenia, sir – rzekł promieniejąc z radości. – Zdziwicie się, zdziwicie się ogromnie, jeśli się nie mylę, wiadomością, którą wam przynoszę. Odchodzimy stąd, odchodzimy!
– Ach, tak! O tym już wiem.
– Nam powiedział o tym Winnetou. Spotkałem go nad wodą, gdzie wybierał konie. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje, zamieszkać w pensjonacie. Co wy na to?
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się; czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu szło i dzisiaj zwyczajnym trybem, tak że nic nie wskazywało na nasz bliski odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka jak zawsze. Ileż to nerwów i krzątaniny poprzedza nawet małą wycieczkę białej damy! Ta Indianka wybierała się w daleką i niebezpieczną drogę, aby poznać wspaniałości cywilizacji, a nie widać było w jej zachowaniu najmniejszej zmiany.
Rano zbudził mnie Hawkens donosząc, że wszystko już gotowe do wyruszenia. Dzień ledwo się zaczynał. Chłód tego jesiennego poranka dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.
Przyprowadzono konie, między którymi było sporo jucznych. Kilka z nich niosło moje narzędzia, na resztę włożono zapasy żywności i inne potrzebne rzeczy.
Porządek naszej jazdy ustalił się sam. Inczu-czuna, Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem Hawkens, Parker i Stone, a za nimi trzydziestu Apaczów, którzy po kilku na przemian prowadzili juczne konie.
Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczywiście, o czym zresztą nie wątpiłem i przedtem, doskonałą i wytrwałą amazonką – nie tylko znakomicie trzymała się na koniu, ale równie dobrze władała bronią. Ktoś, kto jej nie znał, mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w niej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była piękna, naprawdę piękna mimo męskiego stroju i męskiego sposobu siedzenia na koniu.
Pierwsze dni podróży minęły bez żadnego godnego wzmianki zdarzenia. Wkrótce dotarliśmy tam, gdzie przerwały się nasze prace miernicze. Pale tkwiły jeszcze w ziemi, mogłem więc od razu zabrać się do pracy.
Mimo trudności terenu już po trzech dniach dotarłem do punktu połączenia z następnym sektorem, a czwartego – uzupełniłem rysunki i zapiski. Byłem zadowolony, że w tak krótkim czasie dokończyłem pracę, gdyż zima zbliżała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że trzeba było do rana utrzymywać ogień.
Przez cały czas pracy Winnetou i jego ojciec dopomagali mi we wszystkim z iście braterską uprzejmością, a Indianka wyczytywała mi z oczu każde życzenie, odgadywała każdą myśl. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swojej woli nie wyrażałem słowami, a odnosiło się to nawet do spraw tak drobnych, których nikt inny by nie zauważył. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem zauważyłem, że umyślnie czy też mimo woli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła.
Gdy skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w koce i rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na tę samą marszrutę, którą Sam przywiódł mnie w te strony.
Jadąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą i z rzadka poprzerywanej zaroślami okolicy, w której mieliśmy przed sobą dość przestronny widok, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, więc zawsze lepiej, jeśli się z daleka zauważy, że ktoś się zbliża. W pewnej chwili ujrzeliśmy jadących ku nam czterech białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy zejść nam z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indianie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indian znajdują się biali, i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku. Na jakieś dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, ujęli strzelby wedle zwyczaju panującego na Dzikim Zachodzie, a jeden z nich powiedział:
– Dzień dobry, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
– Dzień dobry! – odrzekł Sam. – Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć! Czy wolno zapytać, skąd i dokąd idziecie?
– Znad naszej starej Missisipi, udajemy się do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że lepiej płacą, niż tu, gdzie dotąd byliśmy.
– Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim obejmiecie to piękne stanowisko. Co do nas, właśnie stamtąd wracamy i wybieramy się do St. Louis. Czy droga wolna?
– Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej nic złego. Ale i w takim wypadku nie byłoby powodu do obaw, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba że czerwoni dżentelmeni odprowadzają was tylko niedaleko.
– Dalej jadą tylko dwaj z tą dziewczyną, która jest córką starszego z nich. Są to Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
– Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
– Czemuż by nie? To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To jest Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, junaka, który przebija nożem szarego niedźwiedzia, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
– Ja nazywam się Santer i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym, biednym kowbojem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których nie zapamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, Winnetou spytał Sama:
– Dlaczego mój brat udzielił tym ludziom tak dokładnych wiadomości?
– Cóż w tym złego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
– Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż było nas osiem razy