Winnetou. Karol May
których badanie wykazało, że zostawili je czterej mężczyźni w butach z ostrogami.
Ślady prowadziły w tę stronę, w której musieli się znajdować obaj wodzowie, a wychodziły z niedalekich zarośli. Tam więc skierowałem najpierw swoje kroki.
Gdy wdarłem się między krzewy, ujrzałem stojące tam cztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po śladach na ziemi można było poznać, że czterej opryszkowie spędzili tu noc. A zatem wrócili. Nosili się zapewne z zamiarami, które podejrzewał Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i rzeczywiście zobaczył oczy, ale spłoszył szpiega, zanim zdołał do niego strzelić. Teraz było pewne, że nas podsłuchano. Santer śledził nas widocznie, aby tego, którego sobie upatrzył, pochwycić na osobności. Ale to miejsce znajdowało się tak daleko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd obserwować?
Przyjrzałem się drzewom. Były wysokie. Na korze jednego z nich widniały wyraźnie draśnięcia, które mogły pochodzić tylko od ostróg. Wyleźli więc na drzewo, a stamtąd widzieli każdego, kto opuścił obóz. O nieba! Co za myśl przyszła mi teraz do głowy! O czym mówiliśmy wczoraj, zanim Sam spostrzegł owe oczy? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i jego dzieci po złoto! Podsłuchujący to słyszał, a wylazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje, na których czekał. Musiałem oczywiście natychmiast, jak najprędzej, ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na to, by powrócić do obozu i dać znać o tym, co się święci. Wyprowadziłem z zarośli jednego konia i popędziłem tropem łotrów. Trop ten niebawem złączył się ze śladami wodzów.
Starałem się przy tym domyślić z tych nielicznych wskazówek, jakie miałem, gdzie należy szukać pokładów złota. Winnetou mówił o górze, zwanej Nugget-tsi. „Nuggety” to ziarnka złota rozmaitej wielkości, a „tsil” znaczy w języku Apaczów „góra”. Nugget-tsil znaczyło „Góra Nuggetów”. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Rozejrzałem się po okolicy. Na północy wznosiło się kilka dużych wzgórz porosłych lasem, a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów.
Stara szkapa, na której jechałem, była dla mnie zbyt powolna, ale ostro popędzana wytężała wszystkie siły. Wkrótce znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tym miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko.
Biegłem wąskim, skalistym żlebem, w którym nie było teraz wody. Trwoga nagliła mnie do pośpiechu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać, aby odsapnąć, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie skręciły do lasu. Pędziłem pomimo gęstwiny drzew. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów. W parę chwil potem zabrzmiał przeszywający krzyk – był to przedśmiertny krzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach jak drapieżne zwierzę wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze! Po kilku skokach dostałem się na polanę. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że stanąłem jak wryty.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, nie wiadomo, czy jeszcze żywi. Nie opodal, za niewielkim odłamem skały, czaił się Winnetou zajęty ponownym nabijaniem strzelby, na lewo ode mnie stało dwu drabów ukrytych za drzewem ze strzelbami gotowymi do strzału, gdyby tylko Winnetou odważył się wyjść zza osłony. Na prawo od nich trzeci czołgał się ostrożnie pod drzewami, chcąc zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i strzeliłem do obydwu, po czym nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten, usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czym prędzej i wymierzył do mnie. Skoczyłem w bok. Dał wówczas za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem szybko biec za nim, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go, jak klęczał nad ojcem i siostrą, szukając w nich trwożliwie znaków życia. Na mój widok wstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oczach, którego nigdy nie zapomnę, przebijał z nich szalony ból i wściekłość.
– Mój brat Old Shatterhand widzi, co się stało. Nszo-czi, najpiękniejsza i najlepsza z dziewic Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy.
Nie byłem zdolny wymówić słowa, nie mogłem nic powiedzieć ani o nic zapytać! Na cóż by się to zresztą zdało? Leżeli obok siebie w kałuży krwi – Inczu-czuna z przestrzeloną głową i Piękny Dzień ze zranioną śmiertelnie piersią. On zginął od razu, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a brąz jej pięknej twarzy bladł coraz bardziej. Pełne policzki zaczęły się zapadać, a wyraz śmierci przyoblekł drogie mi rysy.
Wtem poruszyła się lekko i otworzyła powoli oczy.
– Nszo-czi, moja dobra, jedyna siostro! – skarżył się Winnetou głosem, którego słowami niepodobna opisać.
Podniosła na niego oczy.
– Winnetou… mój… bracie! – szepnęła. – Pomścij… pomścij… mnie!
Następnie wzrok jej spoczął na mnie i weselszy uśmiech zakwitł na jej wybladłych wargach.
– Old… Shatter…hand! – westchnęła. – Jesteś tu… Teraz… umieram… tak…
Więcej nie słyszeliśmy już, gdyż śmierć nie pozwoliła jej dokończyć, zamykając usta na zawsze. Myślałem, że serce mi pęknie. Musiałem jakoś wyrazić mój ból. Zerwałem się z klęczek i krzyknąłem tak głośno, że aż echo się odbiło od pobliskich skał.
Winnetou wstał powoli, jak gdyby przywalony olbrzymim ciężarem, a objąwszy mnie obiema rękami, powiedział:
– Oni już nie żyją! Największy, najszlachetniejszy z wodzów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją tobie oddała. Umarła z twoim imieniem na ustach. Nie zapomnij o tym, nie zapomnij, kochany bracie.
– Nigdy, nigdy nie zapomnę! – zawołałem.
Potem twarz jego przybrała zupełnie inny wyraz, a głos zabrzmiał jak daleki grzmot, kiedy zapytał:
– Słyszałeś, co było jej ostatnią prośbą? Zemsta! Mam ją pomścić, a pomszczę tak, jak nikt jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz, kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zrobiliśmy nic złego. Tak było zawsze i tak będzie zawsze, dopóki nie pozbawią życia ostatniego z czerwonych mężów. Niech mój brat Old Shatterhand posłucha, co ślubuję tutaj obu tym trupom! Przysięgam na Wielkiego Ducha i wszystkich przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj, każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby wypadłej z martwej ręki ojca albo…
– Stój! – przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dotrzyma bezwzględnie, nieubłaganie. – Stój! Niechaj mój brat Winnetou teraz nie przysięga – nie teraz! Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
Stał przede mną wyprostowany jak człowiek, który mimo młodości czuje się królem swoich poddanych! On potrafiłby nawet zgromadzić pod swym dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć olbrzymią, rozpaczliwą walkę z białymi. Jej wynik był wprawdzie niewątpliwy, ale przedtem setki tysięcy trupów pokryłyby Dziki Zachód.
Wziąłem zrozpaczonego wodza za rękę i rzekłem:
– Zrobisz,