Tajemnica Miksteków. Karol May

Tajemnica Miksteków - Karol May


Скачать книгу
n>Karol MayTAJEMNICA MIKSTEKÓW_________CYKL POWIEŚCIOWY: RÓD RODRIGANDAtom pierwszyprzekład anonimowyArmoryka Sandomierz

      Projekt okładki: Juliusz Susak

      __________________________________

      Tekst wg edycji z roku 1926. Zachowano oryginalną pisownię

      Copyright © 2012 by Wydawnictwo „Armoryka”

      Wydawnictwo ARMORYKA

      ul. Krucza 16

      27-600 Sandomierz

      e-mail: [email protected]

      http://www.armoryka.pl/

      ISBN 978-83-7950-442-8

      Tajemnica Miksteków

      I. PORWANI PRZEZ KOMANCZÓW

      Było to jesienią roku 1847.

      Po rzece Rio Grande del Norte płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn, do różnych ras należących. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem patronów z papieru, prochu i kul.

      Człowiek siedzący przy sterze miał ostre, mocno nakreślone rysy; przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indjanina; zresztą sam strój wskazywał na przynależność do rasy czerwonych. Ubrany był w skórzanę kurtkę, skórzane spodnie, obwieszone zboku skalpami zamordowanych wrogów; na nogach miał mokassyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich; z włosów, zaplecionych w wysoką wiechę, strzelały trzy orle pióra. Wszystko to świadczyło, że nieznajomy należy do wodzów. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz. U pasa świecił tomahawk i obosieczny nóż do skalpowania. Na skórze widniała długa dubeltówka; na kolbie jej znaczyło się sporo nacięć – rejestr zabitych z niej wrogów. Na szyi miał jeszcze kalumet, czyli fajkę z pokoju, a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Ta broń, tak rzadko przez czerwonoskórych używana, wskazywała, że nasz Indjanin utrzymywał ścisły kontakt ze światem cywilizowanym.

      Czuwający nad sterem, sprawiał czerwony wrażenie człowieka, zupełnie pochłoniętego swą pracą; ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że człowiek ten z pod głęboko opuszczonych rzęs pilnie śledzi brzeg rzeki.

      Człowiek, siedzący w łodzi, należy do rasy białej. Jest rosły, wysoki, zgrabny, budowę ma ogromnie mocną; nosi długą, jasną brodę, z którą mu bardzo do twarzy. I on ma na sobie skórzane spodnie, wpuszczone w wysokie buty. Ponadto okrywa go niebieska kamizelka i kurtka myśliwska tego samego koloru. Na głowie ma kapelusz filcowy o szerokich kresach, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie. Kapelusz stracił formę, wypłowiał i wyblakł.

      Obydwaj mężczyźni wyglądają na lat około dwudziestu ośmiu. Obydwaj mają ostrogi, co jest dowodem, że do łodzi zeszli prosto z koni.

      Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki, niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Skutek tych dźwięków był błyskawiczny: jeszcze parskanie nie zamilkło, a już obydwaj leżeli na dnie łodzi tak, by z brzegu nikt ich nie dojrzał.

      – Schli! – to koń! – wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla Indjanin.

      – Stoi gdzieś niedaleko – odpowiedział biały.

      – Zwietrzył nas! Ale kto na nim jedzie?

      – Nie jest to ani Indjanin, ani biały; – odparł myśliwiec – człowiek doświadczony nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu, wysiądźmy i podkradnijmy się do niego.

      – Porzucając łódź? – zapytał Indjanin. – A nuż to wrogowie, którzy chcą wyciągnąć nas na brzeg i pozabijać?

      – Pshaw! – przecież mamy broń!

      – Niech więc mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.

      – Zgoda.

      Łódź przybiła do brzegu. Indjanin wyszedł na ląd, biały pozostał w łodzi, trzymając broń w ręku. Po kilku minutach Apacz wrócił.

      – No i co? – zapytał biały.

      – Jakiś biały człowiek śpi tam pod krzakiem.

      – Oho! Czy to myśliwy?

      – Ma tylko nóż przy sobie.

      – Wpobliżu nikogo?

      – Nie widziałem nikogo.

      – A więc pójdź. Zobaczymy!

      Biały wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swą strzelbę, wyciągnął oba rewolwery – i on miał tę broń. Tak uzbrojony poszedł za Indjaninem. Droga trwała krótko. Obok śpiącego stał koń, przywiązany do drzewa, osiodłany na sposób meksykański. Śpiący ubrany był w meksykańskie spodnie, rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i niebieską kurtkę, przerzuconą przez plecy na modłę husarską. Spodnie z koszulą łączyła żółta chustka, zawiązana jak pas. W pasie tym, oprócz noża, nie było żadnej broni. Na głowie miał żółty sombrero. Spał tak twardo, że nie ruszył się, gdy Indjanin i biały doń podeszli.

      – Hallo, chłopcze, wstawaj! – zawołał biały, uderzając śpiącego po ramieniu.

      Tamten obudził się, skoczył na równe nogi, wyciągnął nóż.

      – Do djabła, czego chcecie? – zawołał, mrużąc jeszcze powieki nawpół sennie.

      – Przedewszystkiem musimy wiedzieć, kim jesteś.

      – A kimże wy jesteście?

      – Mam wrażenie, że się boisz tego czerwonego. Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Unger, a mój towarzysz, to Shosh-in-liett, Serce Niedźwiedzie, wódz Apaczów Jicarilla.

      – Shosh-in-liett? – zawołał nieznajomy. – W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.

      – A więc kim jesteś?

      – Jestem vaquero, pasterz bawołów.

      – U kogo służysz?

      – Służę po tamtej stronie rzeki, u hrabiego de Rodriganda.

      – W jaki sposób dostałeś się tutaj?

      – To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.

      – Nie bardzo wiarogodne! Gonią cię Komanczowie, a ty tymczasem śpisz sobie najspokojniej?

      – A cóż mam robić, skoro padam ze znużenia.

      – Gdzie ich spotkałeś?

      – Na północ stąd, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich – sześćdziesięciu.

      – Do pioruna! Czyście walczyli?

      – Tak. Napadli nas niespodzianie. Większość towarzyszów pomordowali, kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem ilu z naszych, oprócz mnie, uszło bez szwanku.

      – Skąd przybywasz i dokąd śpieszysz?

      Vaquero nie był rozmowny; trzeba mu było wyrywać z ust słowo za słowem; odpowiedział dopiero po chwili:

      – Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po obie damy, które tam były z wizytą.

      – Ależ Rio Pecos nie leży wcale po drodze.

      – Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną, ucięliśmy sobie małą wycieczkę myśliwską do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.

      – Cóż to za damy?

      – Sennorita Arbellez i Indjanka Karja.

      – Kim jest sennorita Arbellez?

      – Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbellez.

      – A Karja?

      – To siostra Tecalty, wodza Miksteków.

      Shosh-in-liett słuchał uważnie.

      – Siostra Tecalty? – zapytał. – Tecalto jest moim przyjacielem.


Скачать книгу