Tajemnica Miksteków. Karol May
koni.
– Więc zaczynamy!
Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem pastuchowi odpowiednie polecenia.
W dolinie błyszczało jedno, jedyne światełko wartownika; wokoło spali Komanczowie; obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.
Indjanin szepnął:
– Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.
– Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety.
Po tych słowach rozstali się.
Unger poczołgał się na brzuchu ku obozowi, jak żmija. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył. Musiał baczyć, by nie zwietrzyły go konie, które częstem parskaniem zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.
Po długiem skradaniu dotarł wreszcie w pobliże strażnika, kręcącego się tam i zpowrotem. Noc była ciemna, światło ognia obozowego słabe. Unger w odległości pięciu kroków od wartownika zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręką za gardło, zasznurował je tak, że ofiara wydać nie mogła dźwięku. – Teraz prawą ręką zadał mu cios nożem w same piersi. Czerwony padł na ziemię, jak kłoda.
W ten sam sposób załatwił się w ciągu kwadransu z następnym Komanczem. Po chwili spotkał Apacza, który uśmiercił również dwie ofiary.
– A teraz do kobiet – szepnął Indjanin.
– Tylko ostrożnie – wtrącił Unger.
– Pshaw! Wódz Apaczów jest odważny, ale i ostrożny. – Naprzód!
Bardzo cicho zaczęli się przekradać przez wysoką trawę do ognia. Kobiety rozpoznali zaraz po jasnej barwie ubrań; leżały obok siebie, miały skrępowane ręce i nogi. Unger przyczołgał się pierwszy i zbliżył swe usta do ucha jednej z nich. Mimo ciemności zauważył, że otworzyła oczy i przygląda mu się bacznie.
– Nie bójcie się i bądźcie spokojne – wyszeptał.
Zrozumiała go doskonale. Po chwili porozcinał jednej i drugiej rzemienie, które powpijały im się mocno w ciało. Indjanin zajął się tymczasem pozostałymi jeńcami. Było ich czterech. I oni nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął nóż i zaczął przecinać więzy. W pewnej chwili, gdy przystępował właśnie do uwolnienia trzeciego, stanął przed nim jeden z Komanczów, obudzony szmerem. Jakkolwiek Niedźwiedzie Serce na miejscu przebił go nożem, wróg miał jeszcze tyle siły, by w ostatniej chwili wydać okrzyk ostrzegawczy.
– Dalej, do koni, za mną! – krzyknął Niedźwiedzie Serce, uwalniając z więzów pozostałych.
Zerwali się na równe nogi, poskoczyli do koni.
– Na miłość Boską, prędzej! – zawołał Unger do jednej z kobiet, która tak była osłabiona, że ruszać się prawie nie mogła. – Niedźwiedzie Serce! – dodał w śmiertelnej trwodze.
– Jestem! – odezwał się głos Indjanina.
– Chodź tu; prędzej, prędzej!
Indjanin chwycił osłabioną na ręce i wsadził na konia. Unger uczynił to samo z drugą. Poprzecinawszy lassa, na których konie były uwiązane, rzucili się do ucieczki. Wszystko to się przewinęło w błyskawicznem tempie, ale ani o sekundę za prędko, gdyż w tej samej niemal chwili powietrze rozpruły strzały Komanczów.
Komanczowie, zaskoczeni napadem, biegali tam i zpowrotem, nie mogąc w pierwszej chwili zorjentOwać się, co zaszło. Pościg rozpoczęli dopiero, gdy jeńców unosiły już konie.
Unger i Indjanin, którzy znali drogę, jechali przodem. Na wzgórzu czekał vaquero z dwoma końmi.
– Pędź za nami! – krzyknął Unger.
Tak tedy wśród ciemnej nocy uciekali jeńcy ze swoimi wybawcami; za nimi gnali Komanczowie, usiłując dosięgnąć zbiegów strzałami. Dopiero, wydostawszy się z doliny, na szerokiej prerji Unger pomyślał o obronie.
– Czy sennorita jeździ konno? – zapytał białą, którą trzymał na swem siodle.
– Tak jest.
– Oto wodze. Niech pani pędzi naprzód!
Sam wskoczył na konia, prowadzonego przez pastucha. Indjanin uczynił to samo. Unger i Indjanin tworzyli teraz straż tylną, doskonałemi swemi strzelbami powstrzymując nieprzyjaciół. Szalona ucieczka trwała do rana. Wtedy pokazało się, że Komanczowie zostali daleko wtyle.
– Może zwolnimy nieco? – zapytał vaquero.
– Nie – odparł Unger. – Musimy mieć za sobą rzekę, wtedy dopiero będziemy bezpieczni.
Zobaczył teraz dokładnie swe towarzyszki i obserwował je badawczo. Jedna była Hiszpanką, druga Indjanką. Obydwie odznaczały się niezwykłą urodą.
– Czy ma pani jeszcze siły do tej jazdy szalonej? – zapytał Hiszpankę.
– Ależ nie czuję wcale zmęczenia.
– Jak mam panią nazywać?
– Imię moje: Emma. Nazwisko: Arbellez. A pańskie?
– Unger. – Czy ma pani do mnie zaufanie?
– Tak.
– Musimy przeprawić się przez rzekę. Nie mamy dostatecznej broni, a nad Rio Grande została reszta tej, którą wczoraj odebraliśmy Komanczom.
– Walczyliście już wczoraj?
– Tak. Położyliśmy trupem wszystkich, którzy ścigali pastucha. Vaquero właśnie powiedział nam, że panie są w niewoli.
– Co za odwaga!
Przy tych słowach obrzuciła Ungera ciepłem spojrzeniem swych ciemnych oczu.
Gdy dotarli do Rio Grande, nie widać już było ścigających Komanczów. Unger rozdzielił między wszystkich broń, która tu leżała od dnia poprzedniego. Z pośród jeńców trzech było vaquerami, jeden majordomem.
– Co robić? – zapytał jeden z nich. – Czy czekać na Indjan? Mamy osiem strzelb, możnaby im dać nauczkę.
– Czy nie szkoda niepotrzebnie krwi przelewać?
– Niepotrzebnie? Jeśli nie rozprawimy się z nimi, będą nas ścigać ustawicznie.
– Ale za tych zabitych mściliby się inni. Lepiej jechać dalej – odparł Unger. – Panie pojadą łódką, my konno.
Usłuchano go oczywiście. Majordomo przewiózł panie łódką, reszta przeprawiła się wbród na swych koniach. Potem zatopiono czółno. Galopowali jeszcze przez kilka godzin niziną, aż w końcu cała kawalkada zwolniła szalone tempo. Jechali stępa.
– Podróżujemy godziny całe obok siebie, a właściwie prawie się nie znamy – rzekł Unger do swej towarzyszki.
– Ja, przeciwnie, poznałam pana doskonale – odparła z uśmiechem. – Wiem, że pan szafuje swem życiem dla innych i że jest dzielnym, odważnym myśliwym.
– No tak, ale to niewiele. Jeśli pani pozwoli, powiem jej, że nazywam się Antoni Unger. Gdy ojciec mnie odumarł, wyemigrowałem w młodym wieku do Ameryki, gdzie, po wielu przygodach, żyję, jak sennorita widzi, w prerji.
– Ale w jaki sposób dostał się pan tutaj, nad Rio Grande?
– To sprawa, której nie chciałbym poruszać.
– Więc tajemnica?
– Może tajemnica, może zwykłe dzieciństwo…
– Jestem bardzo ciekawa.
– Nie chcę pani dręczyć – odpowiedział Unger z uśmiechem. – Chodzi tu ni mniej ni więcej tylko o niezwykły skarb.
– Co to za skarb?
– Skarb