Tajemnica Miksteków. Karol May
to biały.
– Niedźwiedzie Serce zaklina swoją siostrę, by zwróciła się do niego w razie, gdyby biały człowiek ją oszukiwał.
– Nie będzie mnie nigdy oszukiwać! – odpowiedziała z dumą.
Uśmiechnął się nieznacznie i odparł:
– Kolor biały jest fałszywy i brudzi się prędko. Niechaj siostra moja będzie ostrożna.
Jechali ciągle w kierunku południowym. Zanim nastąpił zmierzch, urządzono postój, bo zarówno ludzie jak konie padali ze znużenia. Po półgodzinnnej przerwie ruszono w dalszą drogę.
Unger dziwił się, że jego towarzyszka z takim hartem wytrzymuje trudy podróży; Emma odparła z uśmiechem:
– Żyję w tym kraju od dzieciństwa, przywykłam do tego pustkowia.
– Czy nigdy nie tęskno pani za cywilizacją, za kulturalnem środowiskiem?
– Wcale nie. Mam w domu wszystko, czego mi potrzeba, nawet może więcej. – A obcowanie z dziećmi natury daje mi więcej od tych mdłych, pustych rozmów salonowych. Czy nie mam racji?
– Jestem zupełnie pani zdania. I ja znalazłem wśród tak zwanych dzikich daleko więcej przywiązania i serca aniżeli wśród ludzi cywilizowanych. Niech pani tylko spojrzy na mego czerwonoskórego przyjaciela. Nie oddałbym go za setkę białych; mają wprawdzie jasną skórę, ale serce ciemne!
– Chwali pan przyjaciela, a o sobie zapomina. Przecież i panu można ufać bezwzględnie.
– Naprawdę?
– Ależ tak! Nie jest pan zwykłym człowiekiem. Ręczę, że i pan ma jakiś honorowy przydomek, nadany przez Indjan, lub traperów.
Skinął głową:
– Zgadła pani.
– A jaki to przydomek?
– Niech sennorita nazywa mnie Antonio, albo poprostu Unger.
– Więc nie chce pan powiedzieć?
– Nie teraz. Dopiero, kiedy go ktoś wymówi przypadkiem wobec pani.
– Chce pan zachować incognito, niby jakiś książe!
– Tak! – odparł z uśmiechem – dobry myśliwy jest przecież także wielkim panem. To książe lasów i preryj.
– Tak książę. – Przypomniało mi się głośne imię Matava-se.
– Tak, to sławny człowiek. Czy wiele słyszała pani o nim?
– Owszem. Podobno był nawet w naszych niedostępnych górach.
– Oczywiście. Dlatego też Indjanie nazywają go Matava-se, angielscy westmani i traperzy – księciem Rocky, Francuzi – Prince du roc. Wszystkie trzy imiona znaczą to samo: Książę Skał.
– Czy to biały?
– Tak jest.
– Widział go pan kiedy?
– Nie, ale słyszałem, że pochodzi z mojej ojczyzny. Nazywa się podobno Karol Sternau i jest lekarzem. Objechał Amerykę w towarzystwie naszego dzielnego Niedźwiedziego Serca; wędrował miesiące całe wśród skał. Teraz już oddawna jest w Europie.
– Czy i pan wróci do ojczyzny?
Po tych słowach zapanowało krótkie milczenie. Oboje pomyśleli równocześnie o rozłące. Wreszcie Unger przemówił:
– Czy nigdy nie przychodzi pani ochota zobaczyć świat, pojechać do Europy?
– Nigdy! Moja hacjenda jest mi ojczyzną. Nie chcę jej opuszczać.
– Czy nie obawia się sennorita, że kiedyś czerwoni mogliby napaść na dom pani?
– Ależ hacjenda to istna warownia!
– Znam ten rodzaj folwarków. Zbudowane są zwykle z kamienia i otoczone murem. To jednak za słaba obrona przed nieprzyjacielem.
– Będziemy czuwać, a pan z nami. Chcę wierzyć, że będziesz sennor naszym gościem!
– To zależy od Niedźwiedziego Serca. Nie mogę się z nim rozstać.
– Zgodzi się.
– To człowiek, który nadewszystko kocha wolność. Wśród murów długo nie wytrzyma.
– Mam jednak wrażenie, że tym razem…
– Z czego pani to wnosi?
– Ze wzroku, którym obrzuca Karję.
– I ja to zauważyłem! Ale przecież Indjanka kocha hrabiego.
– Prawda. Żal mi Niedźwiedziego Serca.
– Niech go pani nie żałuje. To człowiek ze stali. Nie potrafiłby błagać o miłość.
– A pan, czy także ze stali?…
– Może i ja.
– I nie rozpaczałby sennor?
– Nigdy!
– Czy nie zbytnia pewność?
– Cóż robić, tak czuję. Kobieta, którą pokocham będzie musiała mnie szanować. Jestem westmanem i nigdy nie zniżę się do próżnych błagań!
Po upływie pół godziny zapadła noc. Mimo to podróż trwała jeszcze dwie godziny, aż dotarli do jakiejś rzeczułki. Tu urządzono popas. Unger przygotował dla Emmy posłanie z gałęzi i liści; Niedźwiedzie Serce zajął się Karją. Było to, jak na Indjanina, czemś niezwykłem; czerwoni tylko w wyjątkowych wypadkach przykładają się do czynności, które należą do kobiet.
Ułożono się do spoczynku. Co trzy kwadranse następowała zmiana warty. Niedźwiedzie Serce i Unger mieli ostatnie straże, gdyż świt jest porą najniebezpieczniejszą i czerwonoskórzy chętnie ją obierają do napadu.
Noc przeszła spokojnie. Rankiem ruszyli w drogę; po południu zaś przybyli do celu.
II. HACJENDA DEL ERINA
Hacjenda to niby zwykły folwark; ale meksykańskie folwarki to coś w rodzaju zamków warownych z czasów średniowiecza.
Takim folwarkiem była hacjenda. Olbrzymi budynek zbudowany z kamieni, otoczony murem. Wnętrze uderzało przepychem i ogromem – mogło pomieścić setki ludzi.
Obok folwarku rozciągnął się olbrzymi park, w którym rosły najbarwniejsze, tchnące cudownym zapachem, rośliny tropikalne.
Po drugiej stronie był las dziewiczy, dalej pola, pastwiska, na których pasły się wielotysięczne stada.
Gdy nasza kawalkada przejeżdżała przez pastwiska, powitali ją vaquerowie głośnemi okrzykami. Radość ta wkrótce jednak przeszła w smutek i gniew, gdy się dowiedzieli, że tylu ich towarzyszy znalazło śmierć z ręki wroga. Przysięgali mu zemstę i chcieli nawet natychmiast wyruszyć, aby jej dokonać.
Na ganku folwarku stał sędziwy Pedro Arbellez, zawiadomiony przez majordoma o przybyciu miłych gości. Stary ojciec rozpłakał się, znosząc córkę z konia.
– Witaj, moje dziecko! – pozdrowił ją. – Musiałaś dużo wycierpieć w swej podróży; wyglądasz na bardzo wyczerpaną.
Objęła go ramieniem, ucałowała mocno i rzekła:
– Ojcze, byłam w wielkiem niebezpieczeństwie.
– W jakiem?
– Byłam w niewoli u Komanczów.
– Matko Boska! Czy znowu ukazali się nad Rio Grande?
– Nie. Napadli nas nad Rio Pecos, dokąd udaliśmy się z wycieczką. Ci dwaj panowie uratowali nam życie.
Po tych słowach