Tajemnica Miksteków. Karol May
wieczorem.
– Jak długo spałeś tutaj?
– Nie dłużej niż kwadrans.
– W takim razie Komanczowie przybędą wkrótce.
– Do stu djabłów!
– Jesteś vaquero, a nie znasz obyczajów wojowników indjańskich? Jakie mają według twego zdania zamiary wobec kobiet? Czy porwali je, by zażądać później okupu?
– Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony; są bardzo piękne.
– Słyszałem, że kobiety Miksteków słyną z urody. Komanczowie będą dokładać wszelkich starań, by zatrzeć za sobą ślady. Czy wszyscy mieli konie?
– Tak jest.
– W takim razie nie przybędą tu piechotą.
– Do djabła, nie pomyślałem o tem!
– Tak, zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tem, że będą cię ścigać na koniach? Dlaczego położyłeś się spać?
– Byłem zbyt zmęczony.
– Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?
– Woda głęboka. Końby utonął…
– Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Czyś głodny?
– Jak pies!
– No to chodź do łodzi. Ale odprowadź najpierw konia głębiej w krzaki, by go nikt nie widział.
Rozmowę prowadzili Unger i vaquero. Niedźwiedzie Serce wrócił do łodzi i odpoczywał na skórze bawolej. – Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki.
Gdy sobie podjadł do syta, Unger podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernando de Rodriganda, położonej między Kordyljerami Cohahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która odgranicza Meksyk od Texasu.
Po jakimś czasie Unger opuścił łódź i wdrapał się na nieco górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, wydał okrzyk zdziwienia:
– Oho, już są tutaj! Omal nie było za późno!
Indjanin stał już u jego boku.
– Sześciu jeźdźców – powiedział.
– To znaczy, że na każdego z nas po trzech – odparł Unger, nie sądząc ani przez chwilę, by vaquero mógł również stanąć do walki.
– Kto bierze konia? – zapytał Niedźwiedzie Serce.
– Ja! – odpowiedział Unger.
Indjanin rzekł jeszcze:
– Nikt z nich nie powinien ujść żywcem!
Unger zwrócił się do pastucha:
– Więc masz przy sobie tylko nóż? W takim razie nie będziesz nam pomocny. Zostań w łodzi, ja zaś wezmę twojego konia.
– A jeżeli go zabiją? – wyjąkał pastuch przerażony.
– Głupstwo, zdobędziemy sześć innych na jego miejsce!
Vaquero został więc w łodzi; Indjanin z białym udali się na miejsce, gdzie znaleźli pastucha śpiącego. Tu stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali.
Jeźdźcy, których Unger zdaleka dojrzał, zbliżali się szybko. Widać już było ich ubiór i broń.
– Tak, to psy Komancze! – powiedział Niedźwiedzie Serce. – Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!
Komanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali pełnym galopem. Minuta, dwie – dzieliły ich od zarośli.
– Te psy nie mają mózgu, nie umieją myśleć.
– Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.
– Uff!
Indjanin podniósł strzelbę. To samo uczynił Unger. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich jeszcze dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Teraz Unger wskoczył na konia pastuszego i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli pomyśleć o ucieczce, gdy traper już był przy nich. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz Unger dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.
Cała walka trwała kilka zaledwie minut. – Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.
Po chwili przybył na brzeg vaquero, który z łodzi obserwował przebieg walki.
– Do djabła, ależ to zwycięstwo! – powiedział.
– Drobiazg, cóż to znaczy sześciu Komanczów? – odparł Unger. – Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż począć? – te zbóje nie zasługują na lepszy los!
Zebrano broń zabitych, a Indjanin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzeki.
– Co teraz? – zapytał Unger.
– Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.
– Czy weźmiemy pastucha?
Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykańczyka lekceważącem spojrzeniem, poczem rzekł:
– Jak uważasz.
– Idę z wami – wtrącił pastuch.
– Nie mam wrażenia, byś nam był potrzebny; bohaterem nie jesteś! – odparł Unger.
– Przecież nie miałem broni!
– Ale wczoraj także uciekłeś.
– Tylko poto, by sprowadzić odsiecz.
– Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, na którem was napadnięto?
– Tak.
– Więc zabierzemy cię ze sobą.
– Czy mogę wziąć broń?
– Naturalnie. Weź i konia. Ale nie swojego; zostawimy go tutaj, zbyt jest zmęczony.
Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili, poczem ruszono w drogę.
Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga szła z początku przez prerje, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.
– Uff! – zawołał Niedźwiedzie Serce, jadący na czele. – Indjanie!
Gromada ludzi otaczała jakichś jeńców. Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.
– Co widzi mój biały brat? – zapytał Indjanin.
– Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.
– Czy są wśród nich kobiety?
– Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.
Indjanin skinął głową.
– Trzeba się ukryć – rzekł Unger. – Zapewne oprócz naszego zbiega uciekli i inni. Indjanie, oczywiście, szukają ich. Ci, którzy wracać będą z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. – Zostań przy koniach! – ostatnie słowa zwrócił do pastucha – musimy ślady zatrzeć.
Unger powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów, wyszukali wzgórze, gęsto pokryte lasem, i tam ukryli się wraz z końmi.
Słońce zapadło, nadeszła noc. Nikt z naszej trójki nie ruszał się jeszcze; oczekiwali północy, najlepszej pory wywiadów.
– Czy pomyślałeś już,