Tajemnica Miksteków. Karol May

Tajemnica Miksteków - Karol May


Скачать книгу
Gospodarz zaprowadził ich do salonu, gdzie Emma szczegółowo opowiedziała całą przygodę.

      – Na rany Chrystusa, coście wy przecierpieć musiały – biadał don Pedro. – Bóg zesłał wam wybawców. Jemu i im niechaj będą dzięki. Co powie na to hrabia i Tecalto.

      – Tecalto? – zapytała Indjanka. – Czy Bawole Czoło jest tutaj?

      – Tak, przybył wczoraj.

      – A hrabia?

      – Bawi od tygodnia. Ale oto i on.

      Z przyległej jadalni wyszedł hrabia Alfonso. Miał na sobie czerwony szlafrok jedwabny, suto przetykany złotem, białe spodnie z najdelikatniejszego płótna francuskiego, niebieskie aksamitne pantofle. Głowę zdobił fez turecki. Był naperfumowany czemś niezmiernie mocnem.

      Stół nakryty wytwornie a bogato, widoczny poprzez uchylone do jadalni skrzydło drzwi, oraz serwetka, którą hrabia trzymał jeszcze przy ustach, pozwalały przypuszczać, że był właśnie zajęty posiłkiem.

      – Ktoś wymówił tu moje imię. Ach, to nasze piękne panie!

      Na widok hrabiego, rumieńce pokryły twarz Indjanki, co nie uszło uwagi Niedźwiedziego Serca. Emma odpowiedziała grzecznie, ale chłodno:

      – Jak hrabia widzi. Mało brakło, abyśmy nie wróciły wcale. Wzięto nas trochę do niewoli. Komancze…

      – Do djabła! – krzyknął Alfonso. – Muszę poskromić tych przeklętych czerwonych!

      – Nie będzie to takie łatwe – odparła Emma z ironją. – Zresztą jesteśmy wolne. A oto nasi wybawcy.

      Hrabia, obrzuciwszy gości niemile zdumionem spojrzeniem, zapytał:

      – Cóż to za ludzie?

      – Sennor Unger, Europejczyk, i Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów.

      – Doskonała kombinacja! Przypuszczam, że panowie ci zaraz udadzą się w powrotną drogę?

      – Są moimi gośćmi i zostaną tutaj, jak długo zechcą, – odparł don Pedro.

      – Cóż pan mówi, sennor Arbellez?! – wykrzyknął hrabia. – Proszę przypatrzeć się tym ludziom. Wykluczone, abym został z nimi pod jednym dachem! Trącą lasem i mułem. Musiałbym natychmiast wyjechać!

      Hacjendero wstał; oczy zabłysły mu gniewem.

      – Nie będę hrabiego zatrzymywał – rzekł. – Ci panowie uratowali mi córkę i jej przyjaciółkę, dlatego są moimi najmilszymi gośćmi.

      – A więc tak?

      – Nieinaczej!

      – Więc nie jestem tu panem i władcą?

      – Nic mi o tem nie wiadomo!

      – Nie?! – zasyczał Alfonso. – Któż więc jest tu panem?

      – Hrabia Fernando. A sennor jesteś tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Fernando nie miałby głosu w tej sprawie. Jestem dożywotnim dzierżawcą folwarku. Któż zabroni przyjmować mi u siebie, kogo zechcę?

      – Do djabła, to brutalne!

      – Nie; brutalną była tylko niegrzeczność i bezwzględność hrabiego wobec moich gości! Jeżeli hrabiemu nie podoba się zapach lasów i moczarów, którego zresztą wcale nie czuję, to nie wiem, czy tym panom zkolei podoba się zapach perfum hrabiego, który, niestety, czuję aż nazbyt! Poproszę teraz moich gości do jadalni. – Pan, hrabio, możesz iść z nami, albo nie iść, jak się sennorowi podoba!

      Po tych słowach don Pedro otworzył drzwi do jadalni naoścież i niskim ukłonem zapraszał swych gości. Indjanin stał przez cały czas rozmowy don Pedra z Alfonsem bez ruchu, jakby wykuty z kamienia; nie spojrzał nawet na hrabiego; miało się wrażenie, że nie rozumie rozmowy. Wszedł do jadalni wyniosły, milczący.

      Unger natomiast zwrócił się do Alfonsa:

      – Czy pan jest hrabią Alfonso de Rodriganda?

      – Tak jest – wyczekująco odpowiedział zapytany.

      – Doskonale! Don Arbellez zapomniał sennora nam przedstawić. Wyzywam pana! Proszę wybierać: szpady, pistolety, czy karabiny?

      – Mam się bić? – zapytał hrabia z najwyższem zdumieniem.

      – Oczywiście! Gdybym został obrażony przed wejściem do tego domu, zabiłbym pana jak psa. Ponieważ stało się to tutaj, muszę mieć wzgląd na panie i na gospodarza. – Proszę wybierać rodzaj broni!

      – Mam się bić? Z wami? Na Boga, kimże jesteście? – Zwykłym strzelcem, włóczęgą! Pah!

      – Więc nie? W takim razie powiem wam, że jesteście łajdakiem, tchórzem godnym pogardy!

      Unger wszedł do jadalni. Alfonso stał na progu, jak osłupiały. Po chwili rzekł do Arbelleza:

      – I to pan znosi?!

      – Ha, jeżeli hrabia znieść może… No chodźże Emmo, chodź Karjo! Nasze miejsce tam, przy ludziach honoru!

      – Co za nikczemność! Zapamiętam to sobie, Arbellez!

      – Doskonale!

      Starzec wszedł do sali jadalnej wraz z obydwiema paniami. Emma, przechodząc obok Alfonsa, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i rzekła:

      – Podły!

      Indjanka wyszła za nią ze spuszczonemi oczami. Hrabia pozostał sam. Rzucił serwetę na podłogę i, bijąc nogami o ziemię, zaklął:

      – Zapłacę wam za to, zobaczycie!

      Oczy jego błyszczały przy tych słowach niewypowiedzianym gniewem, a niskie czoło pobróździły głębokie fałdy.

      Hrabia Alfonso nie był człowiekiem brzydkim, odstręczającym. Przeciwnie, poszczególne rysy twarzy możnaby nazwać ładnemi; lecz teraz w tej pasji i wściekłości w każdym budziłby wstręt.

      Reszta towarzystwa zasiadła tymczasem do stołu. Posiłek składał się z wielkich ćwiartek melonu, napół otwartych granatów, pomarańcz, słodkich cytryn, oraz tych wszystkich potraw mięsnych i legumin, w które tak obfituje kuchnia meksykańska.

      Gdy spożyto posiłek, gospodarz odprowadził gości do przeznaczonych dla nich pokojów. Obydwaj przyjaciele mieszkali razem. – Unger nie mógł wytrzymać w zamknięciu; wyszedł więc do ogrodu, aby odetchnąć jego pachnącem powietrzem. Z ogrodu skierował kroki ku prerji.

      Nagle stanęła przed nim dziwna postać. Był to człowiek bardzo wysoki, rosły, cały zaszyty w garbowaną skórę bawolą; na głowie miał coś w rodzaju czaszki niedźwiedzia, z której pasma włosów zwisały niemal do ziemi. Z szerokiego skórzanego pasa wystawały rękojeści nożów; od prawego ramienia do lewego biodra dziwna postać była pięciokrotnie przewinięta lassem. Obok, przy płocie, stała jedna z tych starych, żelaznych rusznic, używanych przed stu laty w Kentucky, a tak ciężkich, że trudno je udźwignąć.

      – Kim jesteś? – zapytał Unger.

      – Bawole Czoło – brzmiała odpowiedź.

      – Tecalto? Mokaszi-tayiss, sławny cibolero?

      – Tak jest. Znasz mnie?

      – Nie widziałem cię nigdy, lecz słyszałem o tobie.

      – Jak się nazywasz?

      – Unger. Jestem Europejczykiem.

      Ponura twarz Indjanina rozpogodziła się. Tecalto wyglądał na lat dwadzieścia pięć, był typem pięknego Indjanina.

      – Więc to ty uratowałeś moją siostrę Karję?

      – Los mi sprzyjał.

      – Nie, to nie los, nie przypadek. To twoja dzielność! Bawole Czoło jest


Скачать книгу