Behawiorysta. Remigiusz Mróz
się i okrzepły na stopie służbowej i trudno było o tym zapomnieć.
– Dziękuję – powiedział w końcu.
– Wracam do pracy. Do usłyszenia.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, rozłączyła się. Stał przez chwilę z komórką w ręku, rozważając swoje możliwości. Nie miał się do kogo zwrócić. Nie było choćby jednej osoby, która byłaby gotowa zaryzykować i dopuścić go do podejrzanego.
Opadł ciężko na kanapę i wbił wzrok w ekran. Pozostało mu robić to, co zdecydowana większość ludzi tego popołudnia – obserwować, jak krok po kroku jedno z dwojga ludzi zbliża się do śmierci.
– Jak myślicie, kogo wybiorą? – odezwał się Emil.
Edling zignorował pytanie syna. Jedyną właściwą odpowiedzią byłoby zruganie go za snucie takich rozważań, a on nie miał zamiaru psuć atmosfery jeszcze bardziej.
– Chłopaka – powiedziała Brygida.
Gerard posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, ale zdawała się go nie dostrzec.
– Dlaczego?
– Bo ludzie lubią dawać kolejne szanse.
– Tej kobiecie też można ją dać. W końcu może wyzdrowieć, prawda?
– Z tego, co mówił ten człowiek, nie.
– Ale przecież może kłamać – zaoponował Emil. – A dodatkowo ludzie mogą pomyśleć, że wiedzą lepiej. Że może warto spróbować.
Brygida spojrzała na męża.
– A ty co sądzisz? – zapytała.
– Sądzę, że tych dwoje nie jest zakładnikami.
– Słucham?
– My wszyscy nimi jesteśmy – odparł.
Podniósł się z fotela, zabrał komórkę i płaszcz, po czym opuścił mieszkanie. Nie miał zamiaru na to patrzeć. Nie miał zamiaru robić tego, czego chciał porywacz.
Wyszedł na Krzemieniecką i rozglądając się, ściągnął poły płaszcza. Potem wezwał taksówkę.
ul. Reymonta, Śródmieście
Przypuszczał, że wejdzie do siedziby prokuratury bez trudu, jednak urzędnik siedzący w holu natychmiast rozpoznał charakterystyczny jasny garnitur i zarost. Edling został zatrzymany jeszcze w progu, a potem polecono mu, by poczekał na osobę decyzyjną.
Po chwili dostrzegł zbliżającego się schodami komendanta. Najwyraźniej cała zwołana grupa dochodzeniowa nadal urzędowała w jednej z sal. Nic dziwnego. Znajdowali się w pacie, z którego nie wyjdą dopóty, dopóki Kompozytor tak nie postanowi. Jedyne, co mogli zrobić, to przesiadywać przy stole i prowadzić płonne dyskusje.
– Muszę się z nim zobaczyć – rzucił Edling.
Było to wyjątkowo nieuprzejme z jego strony, ale nie miał czasu na powitania. Do egzekucji pozostało najwyżej czterdzieści minut.
– Nie ma takiej możliwości – powiedział komendant.
Gerard liczył na to, że przyjdzie mu pertraktować z kimś innym. Policjanci byli ostatnią grupą, do której powinien się zwracać. Właściwie większe szanse na powodzenie miałby u Ubertowskiego.
– Proszę mnie posłuchać…
– Nie mam zamiaru.
– Przeprowadzimy to przesłuchanie pod waszym nadzorem – Edling nie dawał za wygraną. – Będziecie trzymać rękę na pulsie.
Funkcjonariusz zbliżył się i stanął tuż przed nim.
– Muszę pana prosić o opuszczenie budynku.
Tak łagodne podejście Gerard mógł tłumaczyć tylko obawą przed urządzeniami nagrywającymi. Ostatnimi czasy wydawało się, że nosi je każdy, więc nie dziwiło go, że komendant trzyma nerwy na wodzy.
– Mam pewne informacje – powiedział Edling.
– W takim razie proszę podać je oficerowi prowadzącemu dochodzenie.
Gerard bezradnie rozłożył ręce.
– Czas nagli – zaoponował. – Albo w przeciągu kwadransa coś z niego wyciągnę, albo będziecie mogli szukać zwłok.
Policjant zbliżył się jeszcze bardziej, sprawiając wrażenie, jakby próbował wyjąć coś językiem spomiędzy zębów.
– Odejdź, Gerard – szepnął. – Twój czas dawno minął.
– Powiedział Stephen Douglas do Abrahama Lincolna, gdy ten dwa razy z rzędu nie dostał się do senatu. Co stało się później, nie muszę chyba mówić.
– Porównujesz się do Lincolna?
Właściwie był daleki od jakichkolwiek porównań, a w dodatku zmyślił naprędce cytat. Nie miał jednak zamiaru o tym wspominać.
– Życie tych ludzi jest na szali – powiedział.
– Owszem – przyznał policjant. – Ale ty nie będziesz miał z tym nic wspólnego.
– W takim razie skazujesz jedno z nich na śmierć – odparł Edling, robiąc krok w stronę rozmówcy. Znaleźli się stanowczo za blisko, by czuli się komfortowo. – Mam informacje, które mogą otworzyć usta podejrzanemu.
– Jakie?
– Przedstawię je dopiero w sali przesłuchań.
– Więc utrudniasz postępowanie?
– Nazywaj to, jak chcesz.
– Nie ma znaczenia, jak ja to nazywam – zaoponował funkcjonariusz. – Liczy się to, jak określa to kodeks karny.
Edling rozejrzał się, a potem nerwowo zerknął na zegarek. Jeśli zaraz nie znajdzie się w pokoju z zabójcą, będzie za późno. Samo wyciągnięcie informacji trochę potrwa, nie wspominając już o dotarciu policjantów na miejsce. Budynek z pewnością nie znajdował się w centrum żadnego z miast.
– Po prostu mnie tam wpuść.
Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi. Niedobry znak.
– Będziesz miał któreś z nich na sumieniu, rozumiesz? – dodał Gerard.
– A jeśli cię wpuszczę, to się zmieni?
– Tak.
Komendant zaśmiał się pod nosem, a potem odwrócił się i zaczął oddalać.
– Poczekaj, do cholery… – powiedział Edling, ruszając za nim. – Naprawdę mam…
– Gówno masz – wpadł mu w słowo policjant, a następnie machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego insekta. – I wyjdź stąd. Natychmiast.
Urzędnik przy wejściu i jeden z funkcjonariuszy zastąpili mu drogę, a potem spojrzeli wymownie w kierunku drzwi. Gerard nadal czuł na ustach cierpki posmak przekleństwa, które samo mu się wymknęło.
– Nie słyszałeś? – syknął urzędnik. – Wypierdalaj stąd, ale już.
Cóż, w porównaniu do rozmówcy użył niemal jedwabistej mowy. Edling wycofał się, czując na sobie wzrok obydwu mężczyzn. Komendant wchodził już po schodach i nawet nie obejrzał się przez ramię.
Gerard wyszedł na ulicę, żałując, że w pośpiechu nie zabrał z domu parasola. Zaczynało padać coraz bardziej, a ołowiane chmury na niebie kazały przypuszczać, że będzie tylko gorzej.
Poprawił