Kości proroka. Ałbena Grabowska
– Chciałbym zjeść z tobą śniadanie i porozmawiać jeszcze chwilę – oznajmił.
Zdumiony skinąłem głową.
– Świetnie sobie radzisz – zagaił, kiedy nasze miski były już puste.
– Wykonuję tę pracę kilka lat. Może wyjdziemy na zewnątrz. Jest bardzo gorąco.
Zupa gotowała się na wolnym ogniu, więc w kuchni było parno, chociaż do południa jeszcze daleko. O wiele przyjemniej byłoby zjeść w jadalni. Tam panował chłód, zwłaszcza o poranku.
– W takim razie wyjdźmy przed kuchnię – zaproponował.
Tak też zrobiliśmy. Postawiłem na tacy dwa kubki ze świeżą bozą. Brat Roman wyciągnął na zewnątrz polana, na nich usiedliśmy. Zachęciłem go, aby skosztował bozy. Świeża boza jest słodka, wczorajsza – kwaskowata. Osobiście wolę kwaśniejszą bozę. Spytałem, czy chciałby jeszcze odrobiny syropu z szyszek sosnowych, ale on podziękował.
– To zeszłoroczny syrop. Kiedy słońce wejdzie w znak Lwa, musimy znów nazbierać szyszek sosnowych.
– Ile go potrzeba na całą zimę dla naszego zgromadzenia?
– To zależy – odpowiedziałem, przełknąwszy bozę. – Robię także inne syropy. Jeśli jest dobry rok, mamy też wywary z jagód, malin i jeżyn. Rzadko podaję miód latem, bo boję się że nie starczy na zimę. To nasze podstawowe lekarstwo na choroby gorączkowe, dlatego oszczędzam.
– Umiesz obliczyć dokładnie, ile czego potrzeba, prawda? Na przykład wiesz, ile szyszek trzeba zebrać?
– Dziewięćset sześćdziesiąt. – Szyszki to nie kłopot. Sosny w okolicznych borach uginają się pod ich ciężarem. – Do tego potrzeba mi jedną trzecią worka cukru, a ten jest drogi.
Dla mnie to było oczywiste, a Roman patrzył z podziwem.
– Czy pochodzisz z uczonej rodziny, podobnie jak ja? Twoja biegłość w rachunkach jest niezwykła.
Podążyłem za jego wzrokiem. Patrzył na skraj okna, gdzie wielki pająk tkał właśnie sieć. Zaświtało mi w głowie, że brat Roman jest niczym pająk, który zastawia pułapkę, by łapać w nią muchy. Może i mnie chciał złapać? A może jest tu dlatego, że pracowałem w kuchni z bratem Albertem, który zdradził naszą wiarę?
– Nie. Moja rodzina była prosta. Uczyłem się pisać i liczyć. Okazało się to dla mnie łatwe. Te umiejętności udoskonaliłem w klasztorze dla adeptów. Przydały mi się w kuchni.
Brat Roman w milczeniu kończył bozę. Ja zaś przypomniałem sobie dzień, w którym ojciec wezwał moich braci i mnie i orzekł, że odda jednego z nas do klasztoru. Do naszej wsi przybył zakonnik. Rozgłaszał, że może zabrać chłopca na nauki, do mnichów. Było oczywiste, że Momcził, najstarszy brat, nie pójdzie. Pomagał ojcu we wszystkim. Z kolei Symeon, tylko rok młodszy ode mnie, pracował i mieszkał w mieście u piekarza. Pozostaliśmy więc ja i Krum, mój wesoły brat, obdarzony wielką wyobraźnią. Ojciec miał zdecydować, którego z nas wyprawi w nieznane razem ze smutnym mnichem. Wyganiając kury na podwórze, a potem sprzątając kurnik, zastanawiałem się, czy chciałbym pójść do klasztoru i się uczyć. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiedziałem, kim jest zakonnik, który przybył do wsi. Nie miałem pojęcia o istnieniu bogomiłów. Sądziłem, że ów człowiek jest popem i zabierze mnie do cerkwi, gdzie nauczę się sprawować liturgię. Nie chciałem zostać popem. Cerkiew napawała mnie lękiem. Nie rozumiałem, co się tam dzieje. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, że mieszka tam Bóg. Krum widocznie myślał tak samo, bo spytał mnie, czy gdyby go ojciec wybrał, nie poszedłbym zamiast niego.
– Ty powinieneś się uczyć – przekonywał. – Już umiesz czytać i pisać. Ja ni w ząb, a jestem starszy od ciebie.
– Czytanie nie jest trudne dla kogoś, kto chociaż trochę się stara – zauważyłem z przekąsem.
Zamknąłem drzwi kurnika i usiadłem na podwórzu, by obserwować, czy nie nadlatuje jastrząb. Na noc zamykałem starannie drzwi, żeby lis nie podusił kur. Zrobiłem nawet zabezpieczenie z kamieni, aby małe drapieżniki nie podkopały się pod deskami i nie zdziesiątkowały naszego ptactwa.
– Masz rację, ja się nie starałem. Nigdy nie będę podobny do ciebie. Płakałeś, kiedy ojciec zabrał cię ze szkoły i przymusił do pracy w obejściu.
Sądziłem, że nikt o tym nie wiedział. Mój brat widać znał mnie dobrze. Chciałem dalej się uczyć, ale do pilnowania kur pisanie nie jest potrzebne.
– Pop umie pisać i czytać. Dostaniesz piękne szaty i nie zabraknie ci chleba. Ja się do tego nie nadaję.
– Nie chcę zostać popem – powiedziałem.
Poszedłem po radę do dziadka Momcziła. Siedział jak zwykle przy piecu i wystawiał nogi w stronę ognia. Dziadek mało mówił, moi bracia go nie lubili. Jako jedyny dotrzymywałem mu towarzystwa i opowiadałem wymyślone historie, co bardzo mu się podobało. Odwdzięczał mi się prawdziwymi opowieściami o dzielnej bułgarskiej armii, o tym, jak w roku 986 potężny car Symeon pokonał Bizantyjczyków i wezwanych przez nich na pomoc Węgrów w bitwie pod Bulgarofygon. Wielkiej Bułgarii Bizantyjczycy płacili później daninę w myśl ustaleń haniebnego traktatu. W tej bitwie, Cyrylu, walczył nasz pradziad. Sam pokonał ponad setkę wojowników. Wielki Symeon jako basileus Bułgarii pasował go na rycerza i zaprosił, aby pozostał na ślubie jego córki z małoletnim Konstantynem.
Wiedziałem, że te historie nie zawierają wiele prawdy, ale dziadek opowiadał tak pięknie...
– Co mam zrobić, dziadku, jeśli ojciec odda mnie do klasztoru? Albo jak żyć, jeśli każe mi zostać?
– Cokolwiek zrobisz, będziesz żałował.
Spuściłem głowę z westchnieniem. A potem poprosiłem o opowieść o żałosnym końcu prapradziadka. Nie wiem, czy była prawdziwa, ale prosiłem o nią zawsze, kiedy czułem się nieszczęśliwy, kiedy moi bracia mi dokuczyli albo ojciec ukarał.
– Po wygranej cara i rzuceniu na kolana Bizantyjczyków nikt nie pokonał Bułgarii przez ponad dwadzieścia lat. Pozwalano armii swobodnie plądrować miasta i wsie aż do dawnych ziem greckich. Żołnierze chętnie z tego korzystali. Jedni przywozili złoto, inni kobiety, które zatrzymywali dla siebie albo sprzedawali jako niewolnice. Korynt słynął z najpiękniejszych kobiet na świecie.
Jak zwykle w tym miejscu dziadek przymykał oczy. Opowiadał mi o córach Koryntu. I tym razem oczami wyobraźni ujrzałem kobietę ze skórą białą jak śnieg, z czarnymi włosami i oczami jak gwiazdy. Uśmiechała się do mnie łagodnie i szeptała moje imię. Według mnie moja matka właśnie tak wyglądała. Ojciec mi mówił, że była piękna i dobra. Obraz się rozwiał, kiedy dziadek kaszlnął, a w jego płucach coś zaświstało. Odsunąłem go nieco od pieca. Suche, gorące powietrze mu nie służyło. Potem nabrałem nieco wody z bakyra, przyniesionej ze strumienia przez moją siostrę, i podałem mu. Pił łapczywie.
– Znasz powiedzenie: „Nosił wilk razy kilka”? Właśnie... Armia zwyciężała, grabiła i paliła... Żołnierze obrastali w tłuszcz, w głowach im się mieszało od nadmiaru jedzenia i mocnych trunków. – Wysunął sękaty palec i zakreślił nim w powietrzu koło. – Bizantyjczycy zaczęli wygrywać bitwy, a wreszcie wygrali wojnę. Pod Klidion nasza armia została starta w proch. – Dziadek westchnął głęboko i zamknął oczy. – Schwytano wiele tysięcy żołnierzy, ustawiono na wielkim placu. Zaczęła się kaźń. Oślepiano ich po kolei. Gorące żelazo syczało w zetknięciu z żywą tkanką. Swąd palonych oczu miał dotrzeć do pokonanego cara. Oślepiano dziewięćdziesięciu dziewięciu żołnierzy, setnemu wypalano jedno oko. Ustawiano go na czele ślepców, których miał zaprowadzić do Bułgarii. Mój dziadek, a twój pradziadek stał w szeregu jako dziewięćdziesiąty