Kości proroka. Ałbena Grabowska

Kości proroka - Ałbena Grabowska


Скачать книгу
WIEK

      Już od dwóch miesięcy mijam ścierwo Alberta. Odwracam głowę i staram się nie myśleć o nim jak o bracie. Każda taka myśl może mnie dużo kosztować. Wczoraj śniłem, że Albert prosi mnie, bym go pochował. Odpowiedziałem mu, że nie ma znaczenia, gdzie obrócimy się w proch. Naprawdę tak rzekłem. Po chwili przypomniałem sobie pogrzeb swojej matki i słowa wypowiedziane w chwili składania jej w ziemi. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. To chrześcijańska myśl, niewłaściwa w naszym świecie. Obudziłem się przerażony i rozejrzałem wokoło. Moi towarzysze spali. Najpewniej nie mówiłem przez sen, a jeśli mówiłem, to tak cicho, że nie mogłem się zdradzić.

      Chcę zapomnieć o Albercie. Brakowało mi go już dawniej, kiedy przeniósł się do części klasztoru przeznaczonej dla starszyzny. Nauczyłem się jednak radzić sobie bez jego wsparcia. Teraz muszę zapomnieć, że kiedykolwiek mi go udzielał. Przez pierwszy miesiąc po egzekucji truchlałem na samą myśl, że brat Lazar albo Bazyli przyjdą do mnie i zaczną mnie wypytywać, czy nie byłem z Albertem w zmowie. A kiedy zaprzeczę, poddadzą mnie torturom. Źle znoszę ból. Przyznałbym się nawet do tego, czego nie zrobiłem. Na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pracowałem nadal w kuchni, kroiłem i obierałem warzywa, skubałem kurczaki i kuropatwy kupowane od wieśniaków na targu. Odliczałem miesiące. Jeszcze dwadzieścia dwa nowie i znajdę się wśród uprzywilejowanych. Staram się mieć oczy i uszy otwarte. Dużo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że Albert próbował krzewić wśród braci swoją wiarę. W przeciwnym razie nie przeszukano by jego rzeczy i nie znaleziono zakazanej księgi. Oczywiście, ktoś mógł go zobaczyć modlącego się w cerkwi i doniósł o tym naszym przełożonym, ale wydaje mi się to nieprawdopodobne. Czy ktoś przebyłby drogę z Filipopolis do naszego klasztoru, trzy dni w pyle i kurzu, by powiedzieć, że widział bogomiła w chrześcijańskiej świątyni? I po co? Cesarz jest nam życzliwy, pozwala na wyznawanie naszej wiary, co więcej – chroni ją. Gdyby nie uwarunkowania polityczne, może zostałby jednym z nas? Ciekawa myśl, szkoda, że nie mogę się nią z nikim podzielić.

      – Bracie Cyrylu. – Usłyszałem cichy szept.

      Uniosłem gwałtownie głowę. Pogrążony w myślach nie zauważyłem nadchodzącego brata. Zerwałem się. Mało brakowało, a wysypałbym jęczmień z naczynia.

      – Skradasz się tu, bracie Romanie, niczym złodziej – rzekłem niezadowolony i zaraz skarciłem się za to w myślach.

      Roman od kilku lat należał do starszyzny. Nie powinienem zwracać się do niego tak niegrzecznie. Przeprosiłem go natychmiast – machnął tylko ręką. Uśmiechnął się i zagadnął:

      – Zapowiada się piękny dzień, prawda?

      Od kiedy to starszyzna przychodzi do kuchni, do młodszego brata, żeby rozmawiać o pogodzie?

      – Prawda. Będzie słonecznie, choć nie tak upalnie jak ostatnio. Odpoczniemy od duchoty.

      – Wszyscy narzekamy na duchotę.

      – Ja nie narzekam – zaprzeczyłem szybko. – Czym mogę ci służyć, bracie?

      W czasie letnich miesięcy, kiedy stałem przy kuchni, upał stawał się nie do zniesienia. Nieraz robiło mi się słabo. Brat Albert kazał mi wtedy wychodzić na powietrze i spokojnie oddychać.

      – Tak, tak... – zgodził się szybko Roman. – Chciałem ci przekazać, że w następnym miesiącu w klasztorze będziemy gościć grupę braci z Rodopów. Przygotuj zatem więcej jedzenia. Dostaniesz kilku ludzi do pomocy.

      Pokiwałem głową.

      – Dziś też mamy gościa, brata pustelnika Kiriaka.

      – Mam odmierzone porcje – zatroskałem się. – Nikt mnie nie uprzedził...

      – Kiriak zapewne pości – uspokoił mnie Roman. – Ale gdyby zaszła taka konieczność, podziel na pół moją porcję.

      Znów pokiwałem głową. Dlaczego on jest dla mnie taki życzliwy?

      – Oczywiście. Jeśli pozwolisz, wrócę teraz do pracy. W najbliższym czasie zaplanuję zakup większej ilości jedzenia.

      Zaczekałem, aż Roman wyjdzie, ale on nie ruszył się z miejsca.

      – Jesteś w kuchni sam, przydzielę ci na stałe braci do pomocy. A dziś sam osobiście pomogę w gotowaniu.

      – Czy to wypada, aby starszyzna...? – zacząłem, ale mi przerwał.

      – To nie jest oficjalna wizyta, dlatego im mniej osób się dowie, że przychodzi brat Kiriak, tym lepiej. Nie znam szczegółów i nie mogę o tym rozmawiać, ale wezwano go tu w związku ze śmiercią... Alberta. Wizyta mnichów z Rodopów jest także z tym związana.

      Usiadł koło mnie na stołku i zabrał się do obierania warzyw. Ja wróciłem do swojego jęczmienia, bo zamierzałem zrobić bozę. Miałem też w planach przygotowanie napoju z żurawiny, co najmniej kilka beczek, by ten odżywczy napój służył nam zimą. To też należało do moich obowiązków, choć pierwszeństwo miały codzienne posiłki.

      – Czy to wszystko robisz sam? – spytał Roman, patrząc z niedowierzaniem na wielką kadź z wrzątkiem na zupę dla pięćdziesięciu braci. – Przecież to za wiele pracy dla jednego człowieka.

      Też tak uważałem, lecz nie podzieliłem się z nim tą opinią. Kto wie, czy nie jest szpiegiem starszyzny.

      – Dawniej tylko pomagałem... Albertowi. Od czasu, kiedy powołano go... na górę, sam gotuję. Do zmywania i podawania przydzielono młodych braci. Jak widzisz, radzę sobie i posiłki są na czas. Pomaga mi w tym moja własna filozofia – dodałem ośmielony jego życzliwym spojrzeniem. Prawie kończyłem czyszczenie ziarna, a on sprawnie wrzucał kolejne oskrobane marchwie do kotła.

      – Czy mogę wiedzieć jaka? – spytał, spoglądając na mnie. Płukałem teraz ziarno we wcześniej przygotowanej wodzie.

      – Nie myślę o tym, że gotuję dla tak wielu osób. Ani o tym, czy zdążę obrać warzywa i oskubać kurczaka. Nie myślę o tym, że powinienem wydać kwaśne mleko i słodki wywar z szyszek sosnowych na śniadanie... Wreszcie nie myślę o tym, że kij albo bat może spaść na mój grzbiet...

      – To o czym myślisz? – Roman skończył z warzywami, podszedł do mnie i zabrał naczynie z wypłukanym jęczmieniem. – Ja nastawię zakwas – dodał. – Ty wracaj do zupy.

      Ruszał się sprawnie i nie pytał, co ma robić.

      – Mój wuj był bozadżiją – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Jako dziecko pomagałem mu robić bozę, a potem pchałem wózek i krzyczałem: „Chodźcie na bozę, pyszną, świeżą bozęęęę!” – zamilkł i się uśmiechnął.

      – Myślę o tym – wróciłem do meritum – żeby obrać kolejną marchewkę, kolejny burak. Tylko o następnym ruchu nożem. Kiedy skubię drób, jestem jedynie tym, który wyrywa pióro, odkłada, wyrywa następne, następne i jeszcze jedno... W ten sposób udaje mi się skończyć pracę i się nie zmęczyć.

      – I nie bać bata – westchnął Roman. – Mnie też jest ciężko. Czasem... – Zmitygował się. – Chociaż pewnie myślisz, że na górze tylko się modlimy i czytamy księgi.

      Boza nastawiona, zupa bulgocze na ogniu. Zaczęliśmy przygotowywać razem kwaśne mleko na śniadanie i gęsty, lepki wywar z szyszek sosnowych z cukrem, nazywamy miodem z boru. Oddzieliliśmy to, co pójdzie na wspólny stół, od tego, co Uriasz lub jeden z pomagających zaniesie starszyźnie do ich pokoi. Porozumiewaliśmy się przy tym bez słów.

      – Podoba mi się to, co powiedziałeś o gotowaniu.

      Mówiłem nie o gotowaniu, ale o życiu. Zabrakło mi jednak odwagi, by sprostować.

      – A co ty


Скачать книгу