Sześć tysięcy gotówką. James Ellroy
w przeszklone drzwi. Pokazała na zegarek. Wayne pokazał dziesięć palców.
Janice powiedziała:
– Jak ona potrafi popsuć zabawę. – Janice zrobiła z dłoni szpony. Janice zadrwiła z drętwej Lynette.
Wayne włączył lampę przy poręczy. Janice zeszła po schodach. Sypały się za nią cekiny. W świetle lampy połyskiwały.
Służący chichotali. Hola, senora. Gracias por la trawka.
Wayne majstrował przy lampie.
Obrócił ją. Schylił. Wycelował w samolot. Oświetlił okno. Zobaczył strzelby i kamizelki.
Drzwiczki się otworzyły. Wyskoczył Pete B. Wayne go oświetlił. Pete pomachał i mrugnął.
Wayne go olał. Wayne wszedł do środka i dołączył do bawiącego się tłumu. Szaleństwo o północy. Pijani goście huśtali jemiołą.
Elfy były zalane. Nimfy nawalone. Mormoni schlani w cztery dupy. Lodowe rzeźby topniały. Lodowa stajenka się rozpływała. Z Dzieciątka Jezus została chlapa. Rzeczony Zbawca robił za popielniczkę. W jego żłóbku walały się pety.
Wayne krążył. Barbarzyńcy się pakowali. Barb dźwigała statywy do mikrofonów i bębny. Wayne ją obserwował. Lynette obserwowała jego.
Wayne Senior czynił honory domu. Czwórka ludzi z mormońskiej starszyzny i zestawione ciasno krzesła. Chuck Rogers zasiadł. Chuck trzymał dwie butelki – żłopał gin i jagodowego sznapsa.
Wayne Senior sypał nazwiskami – pan Hoover powiedział to/ Dick Nixon powiedział tamto. Starszyzna się śmiała. Chuck częstował swoimi trunkami. Wayne Senior podał mu klucz.
Chuck ujął go w dłoń. Chuck wstał. Starszyzna się śmiała. Starszyzna wymieniała sztubackie spojrzenia.
Wszyscy się podnieśli. Ruszyli bocznym korytarzem. Chuck ich prowadził. Szykowała się jakaś schadzka. Stanęli przy drzwiach pokoju, gdzie Senior trzymał broń.
Chuck otworzył. Starszyzna się wtoczyła. Starszyzna rechotała i udawała zgorszoną. Chuck wszedł na końcu. Starszyzna dorwała się do jego gorzały. Chuck szybko zamknął drzwi.
Wayne obserwował. Wayne dorwał jakiegoś bezpańskiego drinka. Wayne wypił. Wódka i przecier owocowy – na szklance ślad szminki.
Owocowy przecier łagodził pieczenie. Szminka miała słodki smak. Powoli zaczynało go rozbierać.
Podszedł do pokoju z bronią. Usłyszał rechotanie. Nacisnął klamkę. Otworzył drzwi.
Seans trwał w najlepsze. Chuck obsługiwał projektor. Film leciał na rozwijanym ekranie. Bohater: Martin Luther King.
Jest tłusty. Jest nagi. Jest w ekstazie. Pieprzy ostro białą kobietę.
Rżnęli się. Rżnęli się bezgłośnie. Rżnęli się chłop na babie. Szum zakłóceń i kropki na obrazie. Widoczna perforacja i liczby – kod FBI. Tajna robota/ film z inwigilacji/ zniekształcony obraz.
King był w skarpetkach. Kobieta w nylonowych pończochach. Starszyzna rechotała. Projektor pstrykał. Film zaciął się w pół klatki.
Zapadnięty materac – tłusty wielebny King – jeszcze tłustsza kobieta. Popielniczka podskakująca na łóżku – rozrzucone dokoła i podskakujące pety.
Chuck dorwał latarkę. Nakierował jej światło. Na trzymaną w ręku zapisaną kartkę.
King się spuścił – ujęcie panoramiczne – kondomy na nocnej szafce.
Chuck wrzasnął – cisza teraz – Chuck odczytał z kartki:
– Gruba Berta powiedziała: „Rżnij mnie, Marty! Razem dojdziemy na szczyyyyt!”.
Wayne wbiegł. Chuck go zobaczył. Chuck się rozdziawił – co jest, do…
Wayne kopnął projektor. Rolki taśmy spadły i potoczyły się po podłodze. Film wyświetlił się na trzech ścianach i znikł. Starszyzna się cofała. Starszyzna potykała się i waliła głowami. Starszyzna przewróciła ekran.
Wayne dorwał kartkę. Chuck się odsunął. Wayne popchnął go i wybiegł. Pokonał boczny korytarz. Zahaczył o estradę. Przedarł się przez grupę elfów i nimf.
Wypadł na frontowy taras. Dorwał lampę na balustradzie. Przekręcił ją i skierował na kartkę.
No jasne – układ strony według Wayne’a Seniora. Jego wielkość kartki/ jego marginesy/ jego czcionka.
Tekst i obrazki. Martin Luther King-Kong i tłusta kobieta. Tłuści Żydzi z kłami.
Martin Luther King-Kong – erekcja.
Jego członek to żelazny pręt do wypalania piętna. Rozgrzany do czerwoności. Końcówka ma kształt sierpa i młota.
Wayne splunął na karykaturę. Wayne przedarł ją na pół. Wayne podarł ją na drobne kawałki.
21
(Nowy Meksyk, 24 grudnia 1963)
Wiatr uderzał znienacka. Samolotem telepało.
Niebo było czarne. Powietrze wilgotne. Grudki lodu waliły w skrzydła. Altus, Oklahoma – na wschód.
Chuck leciał nisko. Chuck leciał tak, by uniknąć radarów. Chuck leciał bez dziennika pokładowego. Zero lądowiska. Zero pasa startowego. Prosto do wiejskiej mety Jacka.
W kabinie było ciasno. W kabinie było zimno. Pete włączył ogrzewanie. Zadzwonił wcześniej. Udawał turystę. Dowiedział się, że Jack Z. ma trójkę gości.
Łowcy przepiórek. Chwała Bogu – sami faceci.
Chuck znał to miejsce. Chuck spędził tam trochę czasu. Chuck znał rozkład. Jack spał w biurze. Jack umieścił swoich gości blisko. Trzy przejściowe pokoje.
Pete sprawdził ładunek.
Latarki/strzelby/magnum. Benzyna/jutowe worki. Taśma izolacyjna/ gumowe rękawice/lina. Polaroid/ kaftany bezpieczeństwa/ cztery słoje miodu.
Nadwyżka środków bojowych. Ale Carlos uwielbiał mokrą robotę. Carlos planował. Carlos załatwiał ludzi, nie brudząc własnych rąk.
Chuck czytał nienawistny pamflet. Od pulpitu sterowniczego biło dość światła. Pete dojrzał komiksowe obrazki i teksty rodem z FBI. Nienawiść i obscena – czarnuch o nazwisku Bayard Rustin – pedalski grupenseks.
Pete się roześmiał. Chuck powiedział:
– Po co poszliśmy na to przyjęcie? Żeby nie było, że narzekam. Spotkałem tam parę życzliwych dusz.
Samolotem bujnęło. Pete rąbnął się w głowę.
– Chciałem przekazać komuś wiadomość, że nie odejdę.
– Zechcesz powiedzieć mi komu i dlaczego?
Pete pokręcił głową. Samolotem szarpnęło. Pete walnął kolanami w pulpit sterowniczy.
Chuck powiedział:
– Pan Tedrow to prawdziwy Amerykanin. Nie powiedziałbym tego o jego synu.
– Nad Juniorem trzeba popracować. Nie lekceważ go.
Chuck łyknął aviomarin.
– Pan Tedrow zna ważnych ludzi. Guy B. mówił, że sypnął gotówką na pewną operację.
Pete rozmasował kark.
– Nie było żadnej operacji. Nie czytasz pieprzonego „New York Timesa”?
Chuck się roześmiał.
– To znaczy, że mi się to przyśniło?
– Lepiej,