Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes


Скачать книгу
w ciągu kilku godzin wystawić oddział rekrutów spośród służących i dzierżawców, po czym na własną rękę ruszali galopem, by zaprowadzić porządek na ziemiach, które znali od dawna. Zajmowali miasteczka, wsie i osady, nie zdając sprawy nikomu poza królem. Niestety – dowódcy zbuntowanych wojsk przejawiali nie mniejszą ignorancję niż autorzy szkolnej encyklopedii i wybuchali śmiechem, gdy ów dziewiętnastoletni żołnierz upierał się z zacietrzewieniem, że tak naprawdę nie jest z Álavy, lecz z Burgos, i żądał rangi oficerskiej, która należała mu się jako ostatniemu potomkowi wspaniałego rodu wojowników. Nikt go nie słuchał ani nie awansował, nikt nie dał dowództwa nad jakimkolwiek oddziałem za samo nazwisko. W wojsku generała Franco Adrián Gallardo był nikim. Do czasu gdy Antonio Ochoa uczynił go bohaterem brygady. Wówczas uwierzył, że wciąż jeszcze ma przed sobą jakąś szansę.

      – Potrzebujemy dla ciebie przydomka, Adriánie. Czegoś w rodzaju pseudonimu artystycznego, żeby zapowiedzieć walkę na plakatach. – Na te słowa swojego opiekuna Gallardo poczuł, że los przychyla mu nieba. – Na przykład Tygrys z Treviño? Co ty na to? Brzmi chyba całkiem nieźle, co?

      – Tak jest, panie kapitanie, ale za pozwoleniem, ja już mam przezwisko, taki rodzinny przydomek. – Uśmiechnął się jak głupi, nim wypowiedział je na głos. – W La Puebla mówią na nas Garrote, więc…

      – Garrote? – Kapitanowi bynajmniej nie przypadło to do gustu. – Już ja ci dam garotę! Nie wkurwiaj mnie, Adrián! Jak moglibyśmy dać ci taki pseudonim? Ależ z ciebie osioł! Naprawdę czasem mam wrażenie, że jesteś, kurwa, głupi jak but.

      Reakcja kapitana w pierwszej chwili sprawiła mu przykrość, ale zaraz potem pomyślał, że może to i lepiej. Boksować to nie to samo, co walczyć na wojnie. To bardziej zarabianie na życie pracą własnych rąk – zupełnie jak w przypadku chłopów ze wsi, którymi jego dziadek gardził – niż zdobywanie chwały siłą oręża w walce z wrogiem. Podziw kolegów, pochwały dowódców, specjalne menu, które serwowano mu trzy razy dziennie w oficerskiej stołówce w garnizonie w Portugalete, zapewniły mu szczególne miejsce w oddziale, jednak nie stawiały go na równi z wielkimi przodkami – wiernymi poddanymi monarchy i Stolicy Apostolskiej. A może i tak? Adrián gubił się w tym wszystkim, ale na wszelki wypadek nie wspomniał o walkach bokserskich w listach, które pisał do domu; wyjaśniał w nich, że wstrzymano mu przepustki, ale nie za karę, tylko w związku z pewną rzeczą, której na razie nie może ujawnić, gdyż w grę wchodzi honor Armii Narodowej. Te listy tak bardzo zaniepokoiły jego matkę, że zaczęła wypytywać gdzie tylko się dało, dotarła do wszystkich możliwych gabinetów i biur, zażądała wszelkich dostępnych audiencji, wystała się we wszystkich stosownych poczekalniach, by poznać prawdę. Pewnej niedzieli w lutym 1938 roku, zaledwie na dwa tygodnie przed wielkim pojedynkiem z Navarrem, cała rodzina zjawiła się w Portugalete.

      – Adrián!

      Wnuczek właśnie kończył dwudziestokilometrowy bieg, gdy na końcu toru dostrzegł dziadka. Stał tam z otwartymi ramionami, laskę przewiesił przez lewą rękę, a w prawej dłoni dzierżył zapalone cygaro, co upodabniało go do starego potężnego drzewa, tak straszliwego, że mimo wielkiego zmęczenia bokser przez chwilę zastanawiał się, czy nie obrócić się na pięcie i nie pobiec z powrotem.

      – Adrián, chłopcze! – Dziadek nigdy nie zwracał się do niego tymi słowami, gdy był rozeźlony. – Uściskaj mnie, no już… Ależ jestem z ciebie dumny!

      W tym momencie, kiedy plamił własnym potem marynarkę i koszulę don Carlosa Garrota, Tygrys z Treviño poczuł, że zalewa go fala niezrównanego spokoju, poczucie, że robi to, co powinien, że dokądś zmierza. Pewność ta ulotniła się niczym dym z palonych przez dziadka cygar w dniu wyjazdu z Portugalete.

      – Bardzo mi miło.

      Podczas rytuału oficjalnego ważenia Alfonso Navarro uścisnął mu dłoń, pozując do zdjęcia z szerokim uśmiechem. Lecz zaraz potem, kiedy obejmowali się przed aparatami fotografów, szepnął mu na ucho kilka bardziej szczerych słów.

      – Nie wytrzymasz nawet dwóch rund. – Adrián nie widział jego twarzy, ale miał wrażenie, że przy tej wypowiedzi uśmiech ani na moment nie zszedł mu z ust. – Zafajdany wieśniaku…

      Przerwali powitalne uściski, a jego rywal nadal szczerzył zęby. Od tej chwili Tygrysa z Treviño zdjął strach, jakby owa fanfaronada przeciwnika miała moc proroctwa i była zapowiedzią nieuchronnej klęski. Na pół godziny przed walką, kiedy siedział samotnie w szatni, bez szkaplerza, ze świadomością, że dziadek oczekuje od niego, że w końcu zachowa się, jak na prawdziwego Garrota przystało, jego obawa przerodziła się w panikę. Na szczęście właśnie w tym momencie kapitan Ochoa przyszedł udzielić mu ostatnich wskazówek.

      – Posłuchaj no, chłopcze… – Usiadł obok niego, otoczył go ramieniem, posłał mu serdeczny uśmiech i dalej mówił przyciszonym głosem: – Wiesz już, że wygrasz tę walkę, prawda?

      – Zrobię co w mojej mocy, panie kapitanie, obiecuję.

      – Tak, wiem, ale nie o tym mówię. Musisz wygrać, rozumiesz, Tygrysie? I wygrasz, ponieważ ja się tym zająłem. Publiczność ma miejsca na molo, oba narożniki ustawione są tyłem do widzów, a z łodzi zakotwiczonych na wodzie nie będzie zbyt dobrze widać ringu, bo barka jest wyższa. Dlatego musisz tylko zrobić, co ci powiem, rozumiesz?

      Zrobił to podczas piątej rundy. Przez pierwsze cztery Tygrys z Treviño bronił się dobrze, lepiej niż jego opiekun się spodziewał, choć Navarro dawał mu mocno popalić. Falangista boksował się lepiej od Adriána. Nie był tak silny, ale za to dużo szybszy, bardziej giętki, a znajomość techniki dawała mu przewagę, która posłałaby na deski każdego boksera niedysponującego siłą wołu. Gdyby wynik spotkania miał zależeć od werdyktu sędziów, wygrałby na punkty bez najmniejszej wątpliwości. Ale do tego nie zamierzali dopuścić.

      Po czwartej rundzie, kiedy w przerwie jego zawodnikowi nakładano wazelinę na łuk brwiowy i dolną wargę, Gorostiza ujął jego twarz w dłonie, spojrzał mu w oczy i powiedział tylko jedno słowo:

      – Teraz.

      Rozległ się gong. Adrián wstał z ławki, poskakał chwilę w miejscu i ustawił się w ringu od strony rzeki. Navarro ruszył za nim, spróbował docisnąć go do sznurów, ale mu się to nie udało. Jego przeciwnik zręcznie się wymknął, objął go, a kiedy sędzia ich rozdzielił, odwrócił się jak najszybciej. Falangista nie wiedząc, że stojąc tyłem do lin, znajduje się dokładnie tam, gdzie Ochoa chciał go ulokować, wyprowadził cios prawą ręką. Adrián odchylił głowę, unikając uderzenia. Potem Garrote dał krok do przodu i starając się zasłonić przeciwnika własnym ciałem, uderzył go tam, gdzie kazał mu kapitan, wprost w jaja. Przeciwnik w jednej chwili, niczym ścięte drzewo, osunął się ciężko na deski.

      – Raz… Dwa… Trzy…

      Nie mógł wstać. Tygrys z Treviño wiedział, że pokonany rywal już się nie podniesie; sędzia wiedział to równie dobrze jak on, ale odegrał do końca scenę liczenia do dziesięciu, odsunął ręką trenera Navarra, kiedy ten próbował się dowiedzieć, co się stało, złapał prawę ramię zwycięzcy i uniósł je w górę.

      To był kulminacyjny moment w życiu Adriána Gallarda Ortegi. Wyszedł na środek ringu z wysoko uniesionymi ramionami, a setki głosów skandowały jego imię. Poczuł się tak szczęśliwy, jak gdyby wszyscy przodkowie wiwatowali z nieba na jego cześć. Potem łódka zawiozła go na stały ląd. W chwili, gdy postawił nogę na molo, ogłuszył go ryk publiczności. Winszowali mu wszyscy generałowie, a dziadek i Antonio Ochoa stali tuż obok; obaj niesamowicie podekscytowani uczestniczyli w jego sukcesie.

      W tym momencie Adrián nie pamiętał już, o czym rozmawiali wcześniej w szatni. Nie pamiętał,


Скачать книгу