Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes


Скачать книгу
będzie mógł mu tego odebrać.

      Wspomnienie tej chwili miało mu towarzyszyć przez resztę życia.

      MADRYT, 9 LUTEGO 1939

      Nie wiedziałem, czy moje wysiłki mają jeszcze jakikolwiek sens.

      – Niech mi pan pozwoli umrzeć, doktorze. Niech pan wyleczy kogoś innego, bardzo proszę…

      Zdarzało mi się już słyszeć takie prośby, ale nigdy od tak młodego pacjenta. Leżał przede mną chłopak z ostatniej partii ochotników, którego przywieziono nam bez nóg. Jedną urwało mu powyżej kostki, drugiej nie miał niemal w całości, jak tamten ranny z początku listopada, który przechodził przez Puerta del Sol, kiedy Niemcy sprezentowali nam swoją pierwszą półtonową bombę.

      – Nie opowiadaj głupot – odparłem bez wahania, zaprzątnięty koniecznością przypalenia mu ran bez narkozy, bez chloroformu i środków przeciwbólowych.

      – To nie głupoty. – Prawą ręką złapał mnie za nadgarstek i spojrzał mi w oczy. – W tym stanie nie mam dokąd pójść, a jeśli wrócę do domu, na pewno mnie rozstrzelają. Wolę umrzeć tutaj, mówię poważnie.

      – Mogłabyś przynieść butelkę koniaku? – zwróciłem się do pomagającej mi pielęgniarki, jednej z tych ładniutkich wolontariuszek z lata 1936 roku, która w ostatnich miesiącach postarzała się równie szybko jak wszystkie jej koleżanki. – Daj mi ją tu, proszę.

      – Robi mi pan cholerne świństwo, wie pan? – Dziewczyna wyszła z sali zabiegowej, a pacjent podwoił błagania. – Mój ojciec jest alkadem z Frontu Ludowego42 we Fuentidueñi. Ratuje mnie pan tylko po to, żeby faszyści mnie rozstrzelali…

      – Nikt cię nie rozstrzela tylko dlatego, że jesteś synem alkada – próbowałem go uspokoić, jednocześnie oglądając rany. – On być może trafi do więzienia, ale ty jesteś jedynie żołnierzem i masz jeszcze przed sobą długie życie.

      – Panie doktorze…

      Pielęgniarka przekazała mi niemal pustą butelkę wraz z wiadomością, na którą w tym momencie nie zwróciłem większej uwagi. Nalałem nieco koniaku do szklanki i zbliżyłem ją do ust żołnierza, a moja asystentka ustawiła się w tym czasie za jego głową. Gdy skończył pić, wybrałem jeden z drewnianych klocków, które od kilku miesięcy stanowiły konieczny element mojego instrumentarium, i włożyłem mu go między zęby.

      – Zagryź.

      Spojrzałem na pielęgniarkę, a ona chwyciła pacjenta obiema rękami. Ja w tym czasie przyłożyłem kauter, szybko i mocno, by wywołać falę ostrego bólu. Wolałem, by stracił przytomność, co osiągnąłem bez trudu, bo brak zaopatrzenia, który doskwierał nam od miesięcy, uczynił ze mnie doświadczonego oprawcę. Nie dysponowałem innym znieczuleniem niż ból, który wywoływałem u moich pacjentów, i żeby zoptymalizować zabieg, nauczyłem się zaszywać kikuty z szybkością, która jeszcze rok wcześniej wydałaby mi się niemożliwa. Po opatrzeniu rany przeszukałem kieszenie fartucha. Wreszcie wyciągnąłem dwie aspiryny, które tam zachomikowałem na czarną godzinę, i podałem je pielęgniarce.

      – Nie pomoże mu to zbyt wiele, ale nie mam nic lepszego.

      – Dobrze. Chłopiec czeka na pana na zewnątrz.

      – Chłopiec? – Spojrzałem na nią i dopiero jej zaskoczona mina poprawiła mi pamięć. – Ach, tak, wcześniej mówiłaś coś o jakimś chłopcu…

      Miał pewnie z siedem lub osiem lat, choć wyglądał na mniej, jak niemal wszystkie dzieci madryckie tej zimy. Nie był niedożywiony, ale bardzo szczupły i na pewno od wielu miesięcy nie zjadł żadnego owocu, mięsa, cukru; przymusowa dieta złożona z ryżu i soczewicy spowalniała wzrost i nadawała skórze szary odcień. Pomimo wszystko był zdrowym, bystrym dzieckiem i bardzo się ucieszył na mój widok.

      – No wreszcie! – przywitał mnie wyrzutem. – Strasznie długo pan się guzdrał, tamten pan pewnie już sobie poszedł i w ogóle.

      Prowadził mnie do wyjścia, cały czas mówiąc. Siedział na schodach przed szpitalem ze swoimi kolegami, kiedy pewien dobrze ubrany brunet, który przyjechał czarnym samochodem, zawołał go i obiecał pięć centymów, jeśli mnie znajdzie i przyprowadzi do niego. To było już dłuższą chwilę temu.

      – Kazał mi powiedzieć, że nazywa się Manolo.

      Na dźwięk tego imienia od razu poprawił mi się humor. Arroyo nie był jedynym znanym mi Manolem, ale w tym momencie, nie wiadomo czemu, przyjąłem za pewnik, że to on jest owym tajemniczym panem. Wyszedłszy na ulicę, zawahałem się i gdyby sam nie podszedł do mnie, musiałbym mu się dokładnie przyjrzeć, by go rozpoznać.

      Dotychczas niemal zawsze widywałem go w piżamie, ale nie tylko o to chodziło. Zgolił zarost, co odmłodziło go o pięć czy sześć lat, lecz tak naprawdę zmiana leżała głębiej. W mężczyźnie, który złapał mnie w objęcia, nim zdążyłem w pełni ocenić jego metamorfozę, ledwie rozpoznałem tego, którego pożegnałem w styczniu 1938 roku. Wyglądało na to, że przez ostatni rok dobrze mu się wiodło. Dla nas ten czas oznaczał postępujące wyniszczenie. Przytłoczeni codziennymi zmartwieniami wszyscy się postarzeliśmy i zmizernieliśmy. Nie utył dużo, bo nadwaga nie trapiła już Hiszpanów ze strefy republikańskiej; ubrany był nienagannie: miał na sobie starannie wyszczotkowany płaszcz z wielbłądziej wełny i doskonałej jakości kapelusz. Najbardziej oczywistym wskaźnikiem zmiany była promienna i wypoczęta cera, z której można było wnosić o zróżnicowanej diecie, bogatej w świeże produkty, owoce i warzywa, o których w Madrycie zapomnieliśmy na dobre.

      – Bardzo się cieszę, że cię widzę – powiedziałem, kiedy zepchnąłem na dalszy plan chorobliwe zainteresowanie odżywianiem, które łączyło wszystkich mieszkańców oblężonego miasta. Był to rodzaj zbiorowej obsesji, która miała nam towarzyszyć jeszcze przez wiele lat. – Świetnie wyglądasz.

      – Tak… – Spojrzał na mnie, jakby zawstydzała go własna pomyślność. – W Walencji sytuacja jest dużo lepsza niż tutaj, ale chodź ze mną, szybko, nie mamy czasu.

      Wręczył obiecany napiwek posłańcowi, który stał obok uczepiony moich spodni, i wskazał w kierunku jedynego auta zaparkowanego przed szpitalem. Zaskoczyło mnie to; ale nie tak bardzo jak wskazówki, które dał kierowcy, kiedy ulokowaliśmy się na tylnych siedzeniach.

      – Przewieź nas trochę, Paco. – Nim zamknął tajemnicze okienko, które dzieliło nas od szofera, dorzucił jeszcze: – Nie spieszy nam się.

      – Czy nie mówiłeś przed chwilą, że mamy mało czasu? – zapytałem wesołym tonem, który już wkrótce miał się zmienić. – A to okienko? Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

      – To rządowe auto. – Nie patrząc na mnie, otworzył walizeczkę. – Pożyczyłem je, żeby porozmawiać bez świadków.

      – Rządowe auto?

      – Tak. Przyjechałem z Negrínem.

      – Z Negrínem? Ale…

      – Nie drąż, Guillermo. – Nim zdążyłem go zapytać, skąd premier rządu wziął się w Madrycie, zamknął walizeczkę i spojrzał na mnie. – Nie pytaj mnie o nic więcej. – Dopiero wtedy zorientowałem się, że nigdy nie widziałem go tak poważnego. – To wszystko już się kończy.

      – To? – odważyłem się jednak zapytać.

      – Wojna. Kończy się, a my ją przegraliśmy. – Skrzywił wargi, jakby zabolało go wypowiedzenie tych słów. – Przegraliśmy wojnę i nie dla wszystkich będzie to oznaczać to samo. Ja mieszkam w Walencji, pracuję w biurze


Скачать книгу

<p>42</p>

Frente Popular – lewicowa koalicja wyborcza utworzona w 1936 roku, która zwyciężyła w ostatnich wyborach Drugiej Republiki Hiszpańskiej przed wybuchem wojny.