Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes


Скачать книгу
zdarzają… Kiedy miałaś ostatnią miesiaczkę?

      – Uch… nie pamiętam! – Odwróciła przy tych słowach głowę, unikając mojego wzroku, z czego wywnioskowałem, że nie mówi prawdy. – Jakieś półtora miesiąca temu czy coś koło tego.

      – Nie. – Pokręciłem głową, nim przeszedłem do rzeczy. – Nie aż tyle, ale mniejsza o to, jeszcze mamy czas. Jeśli pójdziesz ze mną jutro do szpitala…

      – Po co? – Podeszła bliżej, spojrzała mi prosto w twarz i posłała drwiący uśmiech; nie widziałem podobnego od owego odległego dnia, kiedy pokazała mi swoje białe majtki. – Na skrobankę? Wybij to sobie z głowy, Guillermo. Nie zamierzam popełnić tak potwornego grzechu tylko po to, żebyś ty miał czyste sumienie.

      Ta odpowiedź, jej postawa, stanowczość, z jaką trzymała się swojej decyzji, którą okoliczności naszego życia czyniły nie lada wyzwaniem, całkiem zbiły mnie z tropu. Zdążyłem już zapomnieć, kogo właściwie mam przed sobą. A przecież była to Amparo Priego Martínez, ta sama, która nim zaczęła rozkładać nogi w rytm mojego pożądania, stanowiła wzorcowe uosobienie wroga. Nagle powróciła panienka organizująca różańce dla służących i zbierająca pieniądze na zakup materaców dla biedoty, żeby wymienić je na głosy w najuboższych dzielnicach Madrytu; młoda faszystka, która na klatce schodowej podnosiła ramię w falangistowskim pozdrowieniu i paradowała w uszytym, wyhaftowanym i dzień wcześniej wyprasowanym przez Expertę mundurze; rozpieszczona córka, marszcząca nosek przy każdym wyrażeniu, które kojarzyło jej się z prostactwem pospólstwa wypełniającego ulice. Powróciła i zasiedliła z elastyczną precyzją uszytej na miarę rękawiczki ciało i duszę mojej idealnej kochanki. W jednej chwili znikła bez śladu uprzedzająca moje kaprysy uległa i usłużna lalka. W zamian wyrosła przede mną matriarchini, śmiało spoglądająca na mnie z naprędce wzniesionego piedestału godności, jak gdyby ekscesy, którym oddawała się w ostatnim okresie, stanowiły dla niej zaledwie jakąś mało znaczącą rozrywkę, przelotny zawrót głowy, równie emocjonujący i niewinny jak przejażdżka karuzelą na festynie. Widząc, że wszystko, co razem przeżyliśmy, opada z niej niczym wężowa wylinka, poczułem się znów, bardziej niż kiedykolwiek, żółtodziobem, a jednak wytrwałem w swojej roli, z głębokim i niewzruszonym przekonaniem o własnej słuszności.

      – To szaleństwo, Amparo. – Wiedziałem, że mam rację, nawet jeśli ona wciąż się do mnie uśmiechała. – Nie mówię do ciebie z pozycji osoby odpowiedzialnej za to, co się stało. Nie czuję się winny, bo mogę temu zaradzić, i zapewniam cię, że mam całkiem czyste sumienie. Nie wierzę w Boga ani w grzechy, ale chcę, żebyś wiedziała, że jedyną winną tego, co stanie się dalej, będziesz ty i że to będzie nieodwracalne. Pomijając już kwestię wojny, bombardowań, karabinów maszynowych i tak dalej, twoje warunki życia są zupełnie niewystarczające, byś mogła doprowadzić tę ciążę do szczęśliwego rozwiązania. Żeby dziecko urodziło się zdrowe, powinnaś być spokojna i zrelaksowana, co w tym momencie jest raczej trudne, ponadto musiałabyś dobrze się odżywiać, jeść owoce, warzywa, jaja, cukier, mięso i ryby, a ciekaw jestem, skąd to wszystko weźmiemy. Jeśli podczas ciąży wyniknie jakieś powikłanie, któremu w normalnych czasach dałoby się bez problemu zaradzić, teraz może się to okazać fatalne. Szpitale są przepełnione, brakuje wszystkiego, nie ma łóżek, personelu ani czasu wystarczającego na właściwe potraktowanie wszystkich poważnych i pilnych przypadków, więc…

      – A ubogie kobiety? – O Amparo można było powiedzieć wiele bardzo różnych rzeczy, ale na pewno nie to, że jest głupia. – Ubogie kobiety w ogóle nie jedzą mięsa, jajek ani słodyczy, tylko w kółko kartofle i warzywa strączkowe, nigdy nie chodzą do lekarza, a i tak rodzą zdrowe dzieci.

      – Tylko w niewielkim procencie. – Jednak nie była aż tak sprytna, jak jej się wydawało. – Połowie z tych kobiet nie udaje się ukończyć ciąży, zaś połowa niemowląt, które przychodzą na świat, umiera w kilka godzin po porodzie, nierzadko pociągając za sobą matki. Z kolei połowa pozostałych cierpi na wole, awitaminozę czy krzywicę. Obserwuję to na co dzień, Amparo.

      – No tak, ale nie ma powodu, żeby właśnie mnie spotkało coś takiego. Moja matka nigdy nie straciła dziecka, babcia również, a ja jestem spokojna, Guillermo, bo pomyślałam o wszystkim. Za pieniądze można kupić co trzeba, mam lekarza w domu, a wojna… To dziecko ma szczęście, bo albo wygrają ją ludzie z obozu jego ojca, albo ci z obozu matki, więc nie przytrafi mu się nic złego.

      – To dziecko nie będzie miało ojca, Amparo.

      Nie powiedziałem tego, żeby ją dotknąć. Nawet o niej nie pamiętałem, gdy wymknęły mi się te słowa. Myślałem tylko o sobie, o ojcostwie, które nagle podstępnie na mnie spadło. Nie czułem się gotowy, by wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Nie chciałem, żeby to dziecko się urodziło. Zachowanie Amparo, zadufanie, z jakim mówiła o rzeczach, o których nie miała pojęcia, łatwość, z jaką zaplanowała wszystko na własną rękę, bez chwili wahania powołując się na swoje sumienie i nie biorąc pod uwagę, że ja mogę mieć inne wartości, własne i odmienne niż ona, rozpaliła mi między oczami białe światło. Miałem po dziurki w nosie sumienia osób w rodzaju Amparo, tego samego sumienia, które doprowadziło do wybuchu wojny i usiłowało zamaskować swoją winę, niczym wilk ukryty w owczej skórze, ściągniętej z ofiar wskazanych przez ich boga. Nie było chyba na tym świecie niczego, co złościłoby mnie bardziej niż odwoływanie się do własnego sumienia, po to by postawić się ponad innymi, by zmusić ich do zrobienia czegoś wbrew ich woli. Dlatego pozwoliłem, by moja wściekłość przemówiła przeze mnie i dla mnie.

      – Co powiedziałeś?

      Zobaczyłem, że zbliża się z zaciśniętą i uniesioną do góry pięścią. Nie bardzo wiedziałem, jak zinterpretować ten bojowy gest, wstałem więc z fotela, czekając, co nastąpi.

      – Za kogo ty się masz?

      Dosłownie w ostatniej sekundzie zrozumiałem, że chce mnie uderzyć. Zdążyłem chwycić ją za nadgarstki i powstrzymać cios. Nie chciałem zrobić jej krzywdy, ale ona kopnęła mnie boleśnie w piszczel i krzyknęła:

      – Jak śmiesz tak do mnie mówić? Traktujesz mnie, jakbym była jakąś szmatą albo jedną z chórzystek twojego dziadka! Nie wiesz, jak się obchodzić z porządnymi kobietami?!

      – A ty? – Nie chciałem jej wypuścić, bo wiedziałem, że jeśli będę miał wolne ręce, strasznie trudno będzie mi się powstrzymać, by jej nie uderzyć. – Za kogo ty się masz? Jakim prawem się tego ode mnie domagasz? Żyjesz dzięki mnie, Amparo. Wszystko mi zawdzięczasz, dom, w którym mieszkasz, jedzenie, które jesz, powietrze, którym oddychasz. Nie masz prawa niczego ode mnie żądać, a tym bardziej podejmować za mnie decyzji.

      – Skurwiel! Bydlę bez jaj, drań. Ty, ty… pieprzony morderco.

      Odepchnąłem ją na bok, na tyle mocno, by zeszła mi z drogi, jednak dbając o to, by nie upadła, i ruszyłem do wyjścia.

      – Skurwysyn! – Usłyszałem, otwierając drzwi. – Pieprzony skur…!

      Chodziłem bez celu przez prawie godzinę, póki wycie syren nie dostarczyło mi pretekstu, bym schronił się przed chłodem na stacji metra Goya. Na tym etapie wojny mieszkańcy dzielnicy Salamanca nie zwracali uwagi na alarmy i tylko jakiś niezorientowany przechodzień, mieszkaniec innej części miasta, biegł, by się ukryć przed bombami, które nigdy nie spadały w naszym rejonie. Na stacjach w mojej dzielnicy, podobnie jak we wszystkich innych, stały ławki. Usiadłem na jednej z nich i tkwiłem tam jeszcze długo po ucichnięciu syren. Wreszcie zmęczyło mnie to, więc krążyłem dalej bez celu, póki nie zauważyłem, że mam lodowaty nos. Gdy wróciłem do domu, światła były już pogaszone. Nie wybiła jeszcze dziesiąta w nocy,


Скачать книгу