Old Surehand t.1. Karol May
patrzeć, wszedłem do wody i ruszyłem.
Czy to idąc, czy płynąc, musiałem uważać, aby snopek na głowie był ciągle na tej samej wysokości, co nadbrzeżne sitowie. Posuwając się niezmiernie wolno wzdłuż brzegu ku ognisku, miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dotrzeć do celu i wrócić. W razie gdyby odkryto mój podstęp – co nie było wykluczone – postanowiłem przepłynąć jezioro w poprzek, a potem ostrożnie powrócić, aby zabrać ubranie.
Z początku woda była płytka, więc musiałem się położyć i czołgać po mulistym dnie, uważając przy tym, żeby się nie skaleczyć o ostre trzciny Po chwili woda stała się nieco głębsza i mogłem już iść. Wreszcie straciłem grunt pod nogami, zacząłem płynąć. Odległość, jaką miałem w sumie do przebycia, nie przekraczała sześćdziesięciu metrów, ale minęło pół godziny, zanim przebyłem połowę drogi.
W ten sposób mogły upłynąć całe godziny do spotkania z Old Wabble’em.
Przyszedł mi z pomocą szczęśliwy przypadek. Najpierw usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się, chcąc poznać ich przyczynę, zobaczyłem dwu Indian, którzy wyszli z zarośli. Byli to właśnie dwaj Komancze wysłani za zbiegłym Old Wabble’em, których powaliłem wczoraj wieczorem. Oczywiście, wszyscy chcieli wiedzieć, jaki był wynik pościgu. Dwaj Komancze zwrócili na siebie powszechną uwagę i nawet wódz, chociaż nie pobiegł na ich spotkanie jak inni wojownicy, powstał i zwrócił się ku nim. Nikt nie patrzył teraz na wodę. Skorzystałem z tego i szybko, w przeciągu minuty podpłynąłem do brzegu, po czym zanurzyłem się w płytkiej, mulistej wodzie. Oparty na łokciach, z twarzą tuż nad powierzchnią, widziałem wszystko, co się dzieje przy ognisku wodza. Pęk sitowia, sterczący mi na barkach, wyglądał, jak gdyby tkwił w wodzie, a ponieważ wszędzie dookoła rosły szuwary, czułem się zupełnie bezpiecznie.
Zdążyłem w ostatniej chwili, gdyż zaraz po tym, jak zająłem opisaną pozycję, obaj Komancze podeszli do ogniska wodza, który przyjął ich słowami:
– Nie widzę u pasa żadnego z was skalpu tego, którego mieliście zabić. Czyście oślepli i stracili jego ślad? A może wasze konie połamały sobie nogi i nie mogliście go doścignąć?
Jeden z wojowników milczał i patrzył z zakłopotaniem w ziemię, ale drugi był śmielszy. Spojrzał wodzowi prosto w twarz i odparł:
– Zachowaliśmy oczy, a konie nasze są zdrowe.
– Ale gdzie skalp?
– Znajduje się jeszcze na głowie naszego wroga.
– A więc ta blada twarz nie zginęła?
– Jeszcze żyje.
– Pozwoliliście mu więc umknąć?
Oczy wodza zabłysły groźnie, kiedy donośnym głosem rzucił ostatnie pytanie.
– Umknął nam – odrzekł Indianin, wytrzymując spokojnie wzrok Groźnego Pioruna.
– A więc jesteście kulawymi psami, których nie można posłać za żabą, bo jest dla nich zbyt szybka! Odeślę was do namiotów starych bab, tam wasze miejsce!
– Jesteś Wupa-umugi, nasz dowódca na wojnie, i mamy być posłuszni twoim rozkazom. Ale skoro wydajesz rozkazy niewykonalne, nie wolno ci lżyć tych, którzy zadali sobie tyle trudu na próżno. Myśmy nie psy kulawe, lecz waleczni i doświadczeni wojownicy, bo nie byłbyś nas wybrał do ścigania bladej twarzy. Nie pójdziemy do starych bab. Czy człowiek ma usta wyżej niż uszy? Dlaczego sądzisz nas, zanim usłyszałeś, z jakiego powodu nie przynieśliśmy skalpu?
Były to śmiałe słowa, człowiek ten z pewnością nie był tchórzem. Opowiadano sobie wiele o okrucieństwach Wupa-umugi. Szanowano go jako wojownika, ale go nie lubiano. Indianie doznali od niego wiele krzywd, a ich rozgoryczenie ujawniało się w takich okolicznościach jak obecne. Zachowanie się dzielnego wojownika było odważne, ale nie zuchwałe. Wódz indiański nie jest bynajmniej absolutnym władcą. Szczep obiera go, a on dzierży tę godność, dopóki doświadczeniem i odwagą góruje nad innymi. W każdej chwili jednak rada starszych może go zdjąć z urzędu. Wupa-umugi wiedział o tym, choć więc zarzut wojownika wprawił go we wściekłość i ręka jego sięgnęła machinalnie po nóż tkwiący u pasa, przemógł się i rzekł niezupełnie jeszcze opanowanym tonem:
– Opowiadaj, a ja będę słuchał. Potem osądzę, czy można was jeszcze zaliczyć do wojowników Komanczów.
Usiadł, a za nim ci, którzy otaczali go przedtem. Komancz zaczął opowiadać o przebiegu pogoni. Przysłuchiwano mu się w milczeniu, ale gdy opisał, jak zostali ugodzeni w głowę, skrępowani i przywiązani do drzewa, wódz wybuchnął z wściekłością:
– Skrępowano was i przywiązano do drzewa?! I nie broniliście się wcale?!
– Czy wódz Racurrohów obroni się przed wrogiem, którego nie widzi?
– Kto to był? Wymień jego imię.
– Old Shatterhand.
– Uff! – zawołał wódz, zrywając się i siadając na powrót.
– Uff, uff, uff! – wykrzykiwali wojownicy.
– Old Shatterhand! – pienił się wódz. – Ten biały pies, którego Komancze już nieraz mieli w ręku, a on im się zawsze wymykał! O, gdybym ja był na waszym miejscu!…
– Poszłoby ci tak samo jak nam.
– Milcz! Jestem Wupa-umugi i nie dałbym się tak podejść.
– Chcieliśmy podejść bladą twarz, ale czy mogliśmy przewidzieć coś takiego? Czy mogliśmy przypuszczać, że niezwyciężony Old Shatterhand znajduje się wśród białych? On wszystko wie. Spodziewał się, że przyjdziemy, i wyszedł naprzeciw nas. Siedział w gąszczu i nadsłuchiwał. Kiedy doszliśmy do niego, wyskoczył i powalił nas na ziemię. Moi czerwoni bracia słyszeli przecież o sile jego pięści?
Zwrócił się z tym pytaniem do wszystkich, którzy stali dokoła.
– Hehe, hehe (tak, tak)! – odpowiedziano mu.
– Czy sądzicie, że poszłoby wam inaczej niż nam? Czy zdołalibyście mu umknąć?
– Aga, aga (nie, nie)!
Wysłannik okazał wiele sprytu, odwołując się do równych sobie wojowników. Ich opinia chroniła go przed gniewem rozwścieczonego wodza. Opowiadał dalej, a Wupa-umugi nie przerywał mu już. Dopiero kiedy skończył, wódz zapytał:
– Czy ktoś się domyśla, kim była blada twarz, którą ścigaliśmy?
– Włosy miał długie i białe jak śnieg na górach. Czy nie widziałeś tego? – zapytał wysłannik.
– Widziałem.
– Na jego twarzy dziewięćdziesiąt zim wyryło zmarszczki. Jest tylko jeden biały liczący tyle lat, mający takie białe włosy i będący tak dobrym jeźdźcem, że mógł się przedrzeć nietknięty przez dziesięć razy po pięćdziesiąt nieprzyjaciół.
– Uff, uff! – zawołał wódz. – Mój czerwony brat ma pewnie na myśli Old Wabble’a.
– Tak, jego właśnie.
– A więc to był on! Opuścił nas widocznie Wielki Duch, jeśli ten człowiek zdołał nam się wymknąć. Nikt nie przelał tyle krwi czerwonych mężów, co ten białowłosy pies. Gdyby wpadł nam w ręce, podniósłby się radosny krzyk, jak daleko sięgają namioty Komanczów. Tym razem udało mu się, ale spotkamy go jeszcze i pochwycimy na pewno, może nawet jutro lub pojutrze.
– Czy chcesz wysłać za nim więcej wojowników?
– Nie