Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich. Wojciech Lipoński
Germanii od razu wznosił wyrafinowane świątynie, amfiteatry i mosty. Nie znał nawet zasad ociosywania kamieni, ich spajania, reguł statyki, układania ciężkich stropów itd. Anglosascy rzemieślnicy wykorzystywali często porzymskie zabytki na budulec, ale powstające w ten sposób obiekty nie wytrzymywały porównania ani skalą, ani architektonicznym polotem z tym, co powstawało wcześniej w romańskiej Brytanii, bądź później w normańskiej już Anglii. W miastach staroangielskich dominowały konstrukcje drewniane, zaś ich obwarowania składały się głównie z nasypów i palisad.
Naturalny rozwój „miejskości” Anglii został też przyhamowany wpływami kultury skandynawskiej. Ta ze swej natury zorientowana była ku morzu, nie zaś budowie zaawansowanych siedzib lądowych. Toteż gdy doszło do najazdów i osiedlania się wikingów w Brytanii, korzystali oni początkowo z niezbyt wyrafinowanego dorobku anglosaskiego, nie zasilając go pod tym względem własnymi osiągnięciami. Przybycie wikingów oznaczało też spore przesunięcia na mapie wyspy. Sytuacja militarna wymuszała powstawanie nowych grodów, co nie zawsze pokrywało się z założeniami urbanizacji rzymskiej, choć na ogół dawnej substancji nie naruszało. Niebawem, w innym rozdziale, przekonamy się, że te pospiesznie wznoszone grodziska niosły dwojakiego typu skutki dla urbanizacji wyspy. Z jednej bowiem strony cywilizowały tereny dotąd dziewicze bądź broniły przed barbarzyńskimi zniszczeniami wikingów te, które były już jako tako rozwinięte, z drugiej jednak swym niewątpliwym prymitywizmem cofały, a w każdym razie opóźniały postępy szeroko rozumianej kultury miejskiej. Nie wolno oczywiście ignorować chwalebnych wyjątków, usiłowań Alfreda Wielkiego czy Edgara, zmierzających w przeciwnym kierunku. Pod koniec okresu staroangielskiego Edward Wyznawca usiłował przyspieszyć rozwój rodzimych miast, sięgając po wzorce kontynentalne. Ale wszystkie te przedsięwzięcia do czasu najazdu normańskiego występowały w zbyt małej masie, by przełamać ogólny niedorozwój urbanistyczny.
W takim kontekście pojawienie się zwalistego cielska normańskiego zamku, potężnych fortyfikacji miejskich, kościołów o nieznanej tu wcześniej kubaturze, stanowiło dla ludności angielskiej podobny szok, jaki spowodowała wcześniejsza o tysiąc lat rewolucja urbanistyczna, zapoczątkowana na oczach ludności celtyckiej przez Rzymian. Inny był poziom i charakter obu zjawisk, inne okoliczności dziejowe, natomiast zbliżona, a w każdym razie porównywalna, skala przeskoku między tym, co dawne, a tym, co następowało. W obu też przypadkach chodziło o obcy narzut, w obu inicjatorami gwałtownych przemian była elita mówiąca obcym językiem, bezwzględnie wykorzystująca swą przewagę architektoniczną i technologiczną w celu utrzymania dominacji politycznej. Można zatem przypuszczać, że i efekt psychologiczny wśród podbitej ludności musiał być zbliżony. Bez wątpienia spowodował on swoisty dystans do „ich” miast, „ich” budowli, przytłaczających swym ogromem. Wśród ludzi przeżywających tak duży wstrząs potężne mury i wieże czy to rzymskich fortów, czy normańskich kaszteli, pogańskich świątyń Jowisza czy średniowiecznych katedr budziły podobne poczucie obcości, potęgi najeźdźcy. Były wszechobecnym, materialnym, widzialnym i dotykalnym dowodem własnej klęski i niemocy. Wśród wrażliwszych z pewnością wywoływało to uczucie alienacji, choć oni sami tego wyrazu jeszcze nie znali, być może chęć ucieczki poza obręb takiego miasta, które „nie było swoje”, przytłaczało, nie dając w zamian poczucia własnej tradycji, swobody czy duchowego komfortu. Ten ostatni mechanizm psychologiczny, raz uruchomiony działał potem już samoczynnie, nawet wówczas, gdy wygasały pierwotne przyczyny zjawiska. Podtrzymywały go i nawet wzmacniały czynniki nowe, wynikłe z rozwoju samego miasta: coraz większe oddalenie od przyrody, piętrzące się niedostatki higieniczne, panujący powszechnie brud i zaduch, cykliczne epidemie, zgiełk i harmider tak mało sprzyjające kontemplacji czy refleksji. Toteż uciekają z takich miast najpierw nowe klasztory, potem jednostki szukające środowiska bardziej sprzyjającego wszelkiego typu umysłowym zatrudnieniom czy refleksji.
Chyba najbardziej przekonującym tego dowodem jest angielska, a może ogólniej – brytyjska literatura, jak mało która „horacjańska” w swej naturze. Iluż pisarzy brytyjskich od Średniowiecza po czasy obecne, właśnie wzorem Horacego opuszczało miasto i mniej lub bardziej świadomie przyjmowało za swoją rustykalną filozofię rzymskiego poety:
To było celem moich życzeń: pola skrawek,
ogród, w pobliżu domu źródło wody świeżej
i gaj na stoku wzgórza…182.
Nie jest stąd daleko do późniejszych o niemal dwa tysiące lat wynurzeń poety angielskiego:
Mieć chatkę tam, na zboczu wzgórza…
Słodki szum pszczół niech w ucho wpada,
A spośród wierzb młyn się wynurza
I spływa woda w dół w kaskadach183.
Wpływy horacjańskie nie są oczywiście wyłącznością literatury angielskiej czy jakiejkolwiek innej. Ale chyba w żadnej literaturze europejskiej nie występują w takim nasyceniu, w żadnym też innym kraju tyle wybitnych i mniej wybitnych dzieł, bez względu na ich temat, nie powstało w wiejskim odosobnieniu, gdzie pisarz nie tylko twórczością, ale i filozofią życiową poświadczał swój stosunek do natury. Miasto było mu potrzebne, by to, co pisze, znajdowało odbiorcę, by to po prostu sprzedać, nie zaś po to, by czerpać zeń intelektualne podniety. Nie sposób też wyobrazić sobie bez wiejskiej samotni twórczości Izaaka Waltona, Jane Austen, Waltera Scotta czy Alfreda Tennysona, choć rzecz jasna nie brakuje i przykładów odwrotnych. Problem jednak w proporcjach, nie zaś wyłączności takiego czy innego zjawiska. Nawet tacy piewcy miasta jak William Wordsworth („Cóż piękniejszego ma do pokazania Ziemia”?) wybierali przecież prowincję jako miejsce twórczości. Ta tendencja była też jednym z ważniejszych czynników przesądzających o swoistym indywidualizmie literatury czy sztuki brytyjskiej, które – jeśli nie liczyć paru wyjątków – nie znają przecież miejskich ugrupowań artystycznych bez względu na to czy chodzi o salon, czy kawiarnianą cyganerię. Prerafaelici, Bloomsbury Group bądź jeszcze dwa, trzy przykłady to przecież tylko nieliczne wyjątki potwierdzające regułę. Londyn czy Edynburg, mimo ogromnego ekonomicznego i politycznego znaczenia, nigdy same w sobie nie były producentami znaczących, nowych idei artystycznych i intelektualnych, jak w różnych epokach Florencja, Paryż czy Monachium. Ich kulturowa rola, skądinąd ogromna, polegała na tym, iż były ośrodkami, w których zbiega się, koncentruje i z których promieniuje to, co wytworzyła country.
Intuicyjnie wyczuwamy, że w tej ich roli jest istotna część owego celtyckiego dystansu do miasta, jaki wytworzył się w czasach rzymskiej Brytanii. Powstaje jednak natychmiast pytanie, czy jest to tylko wynik odrębnych doświadczeń celtyckich (epoka rzymska) i anglosaskich (okres normański), które dopiero w czasach nowszych poczęły różnymi drogami dawać zbliżony efekt w literaturze wyrażanej w języku angielskim, czy też możemy mówić o wcześniejszych fazach ich wzajemnego przenikania? Do niedawna uważano, iż antagonistyczny stosunek obu tych grup etnicznych wykluczał istotniejszą wymianę wartości kulturowych. Idąc tą drogą, można bez większego trudu przekonać się, że stosunek do natury, wsi i miasta np. w średniowiecznej literaturze Walii, jako spadkobierczyni rzymskiej Brytanii w prostej linii, kształtował się mniej pod wpływem większych skupisk urbanistycznych, a bardziej cywilizacyjnego regresu, jakiemu ten kraj uległ w dobie cofania się pod naporem anglosaskim ku kambryjskiej głuszy, gdzie stopniowo tracił kontakt z imperialną niegdyś kulturą łacińską. Natomiast podobny stosunek do country i miasta wśród Anglosasów, przynajmniej po okresie normańskim, wzmacniany był nie tyle niedorozwojem cywilizacji miejskiej, ile wspomnianymi już wyżej jej niedogodnościami.
Wszystkie te czynniki były oczywiste i ważne. Ale istniała również jakaś trudniej uchwytna kontynuacja między pierwszym impulsem, sięgającym starożytnej Brytanii,
182
Horacy,
183
S. Rogers,