Dobra córka. Karin Slaughter
przyszedł czas na ramiona. Przesuwała je w górę i w dół, w górę i w dół. Tym razem zyskała centymetry przesuniętej ziemi. Musiała trzymać dłonie przed twarzą, żeby móc oddychać. I nagle zrozumiała, że musi kopać rękami.
Godzina. Tyle dała jej Charlie. Jej czas dobiegał końca. Miała gorące dłonie, wilgotne od skroplonych oddechów. Coraz bardziej mąciło jej się w głowie.
Wzięła ostatni głęboki wdech.
Odsunęła dłonie od twarzy. Przekręciła nadgarstki i poczuła, jakby zaraz miały pęknąć. Zacisnęła wargi i zęby, i z wściekłym impetem zanurzyła rozcapierzone dłonie w ziemi, próbując ją usunąć.
Napotkała opór.
Palący ból przeszył jej ramiona. Kości czworoboczne mniejsze. Mięśnie równoległoboczne. Łopatki. Setki rozżarzonych igieł w bicepsie. Miała wrażenie, że palce pękają z trzaskiem, że odchodzą paznokcie, skóra schodzi z kłykci. Zapadają się płuca. Nie mogła już wstrzymywać oddechu. Nie miała siły dalej walczyć. Była zmęczona. I sama. Mama nie żyła. Siostra zniknęła. Sam zaczęła krzyczeć. Najpierw w myślach, potem naprawdę. Była wściekła. Wściekła na mamę, że złapała lufę strzelby; wściekła na ojca, że sprowadził na nich to nieszczęście; wściekła na Charlie, że nie była dostatecznie silna; i pełna żalu, że umrze w tym przeklętym grobie.
Płytkim grobie.
Na koniuszkach palców poczuła powiew chłodnego powietrza.
Przebiła się przez warstwę ziemi. Niewiele ponad pół metra dzieliło ją od życia i śmierci.
Nie miała czasu na radość. Wypuściła już z płuc ostatni haust powietrza. Jedyną nadzieją na ratunek było dalsze kopanie.
Odgarniała palcami wszystko, na co natrafiła. Liście. Szyszki. Morderca próbował zakryć świeżą ziemię, nie przypuszczał jednak, że kilkunastoletnia ofiara zdoła wydostać się z grobu. Samantha nabrała w dłoń garść ziemi, potem następną i nie przestawała, póki nie udało jej się napiąć mięśni brzucha ostatni raz i dźwignąć się z pozycji leżącej.
Zachłysnęła się świeżym powietrzem. Wypluła ziemię i krew. Miała splątane włosy. Dotknęła koniuszkami palców boku czaszki. Mały palec trafił na niewielki otwór. Wyczuła kość. Tędy wszedł pocisk. Została postrzelona w głowę.
Postrzelona. W głowę.
Cofnęła rękę. Nie miała odwagi dotknąć oczu. Zmrużyła powieki. Las był niewyraźną plamą. Zobaczyła dwa punkciki światła. Latały jej przed oczami jak powolne trzmiele.
Usłyszała szum wody rozbrzmiewający echem jak w tunelu pod stacją meteorologiczną, który wiedzie ku utwardzonej drodze.
Ukazała się kolejna para światełek.
To nie były trzmiele.
To były reflektory auta.
28 LAT PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Charlie Quinn szła zaciemnionymi korytarzami gimnazjum w Pikeville z narastającym niepokojem. Nie był to klasyczny poranny przemarsz wstydu. Raczej głębokiego żalu. To określenie doskonale pasowało do sytuacji, ponieważ właśnie w tym budynku pierwszy raz uprawiała seks z facetem, z którym nie powinna tego robić. A ściślej mówiąc, w sali gimnastycznej, co dowodziło, że tata miał rację w kwestii zagrożeń płynących z pozwolenia na późne powroty do domu.
Skręciła za róg, ściskając w dłoni telefon. Niewłaściwy chłopak. Niewłaściwy mężczyzna. Niewłaściwy telefon. I niewłaściwa droga, ponieważ Charlie nie wiedziała, dokąd idzie. Okręciła się na pięcie i zaczęła wracać tą samą drogą. Wszystko w tym głupim budynku wyglądało znajomo, ale nic nie znajdowało się tam, gdzie według niej powinno. Pamięć ją zawiodła.
Skręciła w lewo i znalazła się przed gabinetem dyrekcji. Puste krzesła czekały na niegrzecznych uczniów wysłanych na dywanik. Plastikowe siedzenia przypominały te, na których Charlie przesiedziała pierwsze lata. Za pyskowanie. Za kłótnie z nauczycielami, kolegami i koleżankami, wyżywanie się na martwych obiektach. Jej dorosła wersja zdzieliłaby w twarz swoją nastoletnią wersję za to, że była taką zołzą.
Oparła dłoń o szybę i zajrzała do ciemnego biura. Wreszcie coś wyglądało, jak powinno wyglądać. Wysoki kontuar, za którym brylowała pani Jenkins, sekretarka szkoły. Proporczyki zwisające z przeciekającego sufitu. Prace plastyczne uczniów na ścianach. Pojedyncze światło na końcu pomieszczenia. Charlie nie zamierzała pytać dyrektora Pinkmana o drogę do autora niewygodnej dla niej wiadomości w stylu:
Cześć, wzięłaś nie swojego iPhone’a po numerku w mojej furgonetce u Trefnego Raya wczoraj wieczorem.
Charlie nie widziała sensu w pytaniu siebie, o czym wtedy myślała, ponieważ do baru o nazwie Trefny Ray nie chodziło się rozmyślać.
Telefon, który trzymała w ręku, zadzwonił. Charlie zobaczyła wygaszacz ekranu przedstawiający owczarka niemieckiego z gryzakiem w pysku. Identyfikator rozmówcy pokazał napis: SZKOŁA.
– Tak? – zapytała.
– Gdzie jesteś? – W jego głosie było napięcie. Pomyślała o możliwych groźnych następstwach przypadkowego seksu z poznanym w barze nieznajomym: chorobach wenerycznych, zazdrosnej żonie, rozwścieczonej matce nieślubnego dziecka, szantażu.
– Stoję przed gabinetem Pinka – powiedziała.
– Odwróć się i skręć w drugi korytarz na prawo.
– Dobrze. – Charlie rozłączyła się.
Złapała się na tym, że próbuje rozszyfrować ton jego głosu, po czym skarciła się w duchu. To i tak nie miało znaczenia, skoro nigdy więcej tego człowieka nie zobaczy.
Ruszyła ciemnym korytarzem, a sportowe buty skrzypiały na wypastowanej podłodze. Usłyszała za sobą cichy trzask. W sekretariacie zapaliło się światło. Zgarbiona starsza kobieta, wyglądająca jak duch pani Jenkins, weszła za kontuar, szurając nogami. Gdzieś w oddali otworzyły się i zamknęły ciężkie metalowe drzwi. Odezwał się brzęczyk wykrywacza metali. Ktoś zadzwonił pękiem kluczy.
Z każdym nowym dźwiękiem atmosfera gęstniała, jakby szkoła szykowała się na poranny szturm. Charlie rzuciła okiem na wielki zegar na ścianie. Jeśli nic się nie zmieniło w harmonogramie zajęć, pierwszy dzwonek miał rozbrzmieć niedługo. Uczniowie, którzy wcześnie zostali przywiezieni do szkoły i czekają na lekcje w stołówce, za chwilę wypełnią korytarze.
Charlie należała do tej grupy uczniów. Przez długi czas, gdy tylko pomyślała o tacie, widziała go z łokciem wystającym z okna chevroleta chevette i zapalonym papierosem w palcach, gdy wyjeżdżał ze szkolnego parkingu.
Przystanęła.
Numery sal w końcu przykuły jej uwagę. Natychmiast zorientowała się, gdzie jest. Dotknęła czubkami palców zamkniętych drewnianych drzwi. Sala numer trzy. Jej bezpieczna przystań. Pani Beavers odeszła na emeryturę dawno temu, ale w uszach Charlie nadal brzmiały jej słowa:
– Zabiorą ci kozę tylko wtedy, kiedy pokażesz im, gdzie trzymasz siano.
Charlie nadal nie była pewna ich sensu. Domyślała się, że mają związek z klanem Culpepperów, którego przedstawiciele niestrudzenie ją prześladowali, kiedy w końcu wróciła do szkoły.
A może Etta Beavers, nauczycielka, która trenowała dziewczęcą drużynę koszykówki, dobrze wiedziała, jak to jest być obiektem szyderstw i drwin.
Nie było nikogo,