Dobra córka. Karin Slaughter
biegnij, powtarzała w duchu Sam. Błagam cię, biegnij.
– Sam… – Charlie zatrzymała się nagle i mocno objęła ją w pasie. – Tu jest łopata. Łopata.
Sam nie zrozumiała. Opuszkami palców dotknęła powiek. Były sklejone zakrzepłą krwią. Delikatnie je rozchyliła.
W srebrnej poświacie księżyca zobaczyła przecinkę. I coś więcej prócz łopaty. Kopiec świeżej ziemi obok dołu.
Jeden dół.
Jeden grób.
Skupiła wzrok na ziejącej w ziemi czarnej dziurze. To nie było włamanie ani próba wymuszenia anulacji długu u adwokata. Wszyscy wiedzieli, że po pożarze domu Quinnowie znaleźli się w tragicznej sytuacji finansowej. Spór z firmą ubezpieczeniową. Eksmisja z hotelu. Konieczność zakupów w sklepie z rzeczami używanymi. Zachariah Culpepper najwyraźniej założył, że Rusty zechce zasilić swoje konto, zmuszając klientów zalegających z zapłatą do uregulowania długów. I niewiele się pomylił. Poprzedniego wieczoru Gamma wykrzyczała w twarz Rusty’emu, że dwadzieścia tysięcy dolarów, jakie był im winny Culpepper, pomogłoby rodzinie odzyskać wypłacalność.
To oznacza, że wszystko sprowadzało się do pieniędzy.
I co gorsza – do głupoty, ponieważ zaległa należność nie zniknęłaby wraz ze śmiercią Rusty’ego.
Sam znowu poczuła przypływ wściekłości. Ugryzła się w język aż do krwi. Nie bez powodu Zachariah Culpepper ciągle wracał do więzienia. Jak przy wszystkich jego poprzednich przestępstwach, tak i przy tym plan był zły i źle przeprowadzony. Każdy pojedynczy błąd doprowadził ich w miejsce, w którym się znaleźli. Wykopali grób dla Rusty’ego, ale ponieważ Rusty się spóźnił – zawsze się spóźniał – a one dostały pozwolenie na opuszczenie treningu, ten grób miał stać się ich grobem.
– Dobra, chłopcze. Teraz ty się wykaż. – Zach oparł kolbę strzelby na biodrze, wyjął z kieszeni nóż sprężynowy i otworzył go jedną ręką. – Strzały będą za głośne. Weź to. Poderżnij jej gardło jak świni. – Jednak Trampek nie wyciągnął ręki po nóż, więc go ponaglił: – No rusz się. Rób, jak się umówiliśmy. Zajmij się tą większą. Ja biorę młodszą.
Trampek wciąż nie ruszał się z miejsca.
– Ona ma rację – oznajmił. – Nie musimy tego robić. Nie zamierzaliśmy krzywdzić kobiet. Miało ich nie być w domu.
– Że co?
Sam złapała Charlie za rękę. Ich prześladowcy odwrócili od nich uwagę. Charlie mogła teraz uciec.
– Co się stało, to się nie odstanie. Ale nie musimy pogarszać sytuacji, zabijając następnych ludzi. Niewinnych ludzi.
– Jezu! – Zach zamknął nóż i schował go do kieszeni. – W kuchni już to ustaliliśmy, stary. Nie mamy wyboru.
– Możemy się ujawnić.
Zach złapał strzelbę.
– Co ty pieprzysz?
– To ja się przyznam. Całą winę wezmę na siebie.
Sam oparła się o Charlie, dając jej znać, że czas się ruszyć, jednak Charlie ani drgnęła.
– Już to widzę. – Zach huknął Trampka w pierś. – Myślisz, że dam się zamknąć za morderstwo tylko dlatego, że w tobie nagle obudziło się sumienie?
Sam puściła rękę Charlie.
– Biegnij – szepnęła.
– Nie wydam cię – powiedział Trampek. – Powiem, że to ja.
– W mojej furgonetce?
Charlie próbowała ująć dłoń siostry.
Sam cofnęła rękę, szepcząc:
– Uciekaj.
– Sukinsyn! – Zach wycelował strzelbę w Trampka. – Będzie tak: weźmiesz mój nóż i poderżniesz gardło tej suce, albo zrobię ci pod sercem dziurę wielkości Teksasu. – Przestąpił z nogi na nogę. – I to zaraz.
Trampek uniósł rewolwer i wymierzył w głowę Zacha.
– Obaj się zgłosimy.
– Odsuń tę pukawkę ode mnie, zasrańcu.
Sam kuksnęła Charlie. Musiała się ruszyć. Miała tylko jedną szansę.
– Uciekaj – szepnęła błagalnym tonem.
– Najpierw zabiję ciebie, potem je – powiedział Trampek.
– Nie masz jaj, żeby pociągnąć za spust.
– Zrobię to.
Charlie nie ruszyła się z miejsca. Znowu zaczęła szczękać zębami.
– Biegnij. Musisz biec – mobilizowała ją Sam.
– Bogaty dupowaty chłoptaś. – Zach splunął na ziemię. Udał, że chce wytrzeć usta ręką, ale gwałtownie sięgnął po rewolwer Trampka.
Lecz Trampek spodziewał się tego. Odepchnął lufę strzelby, Zach stracił równowagę i runął na plecy, machając rękami.
– Biegnij! – Sam popchnęła siostrę. – Uciekaj, Charlie!
Charlie w końcu posłuchała. Rzuciła się do ucieczki. Sam ruszyła za nią, uniosła nogę, zgięła rękę…
Rozległ się huk wystrzału.
Z rewolweru wydobył się błysk.
Powietrze zawibrowało.
Głowa Sam odskoczyła tak gwałtownie, że w szyi coś trzasnęło. Ciało podążyło za głową, wyginając się nienaturalnie. Sam okręciła się wokół własnej osi jak dziecięcy bączek i runęła w ciemność niczym Alicja z Krainy Czarów wpadająca do króliczej nory.
„Wiesz, jaka jesteś ładna?”.
Stopami dotknęła jakiegoś podłoża. Poczuła, jak kolana amortyzują wstrząs.
Spojrzała w dół.
Pod rozcapierzonymi palcami stóp miała mokrą drewnianą podłogę.
Podniosła wzrok i zobaczyła w lustrze swoje odbicie.
W niewytłumaczalny sposób znalazła się z powrotem na farmie przy łazienkowej umywalce.
Za nią stała Gamma i obejmowała ją w pasie. W lustrze wyglądała młodziej i łagodniej. Miała uniesione brwi, jakby powątpiewała w coś, co właśnie usłyszała. To ta kobieta objaśniała nieznajomemu w sklepie spożywczym różnicę między rozszczepieniem jądra atomu a syntezą; to ona każdej Wielkanocy wymyślała skomplikowane wersje gry w poszukiwanie ukrytych przedmiotów.
Jakich wskazówek udzieli teraz?
– Powiedz mi – powiedziała Sam do odbicia mamy w lustrze – co mam teraz zrobić.
Gamma otworzyła usta, ale nie wydała z siebie głosu. Jej twarz zaczęła robić się starsza. Sam poczuła żal, że nigdy nie zobaczy, jak mama naprawdę się starzeje. Wokół ust Gammy pojawiły się zmarszczki, pod oczami kurze łapki. Zmarszczki przeszły w bruzdy. Siwizna oprószyła ciemne włosy. Podbródek się zaokrąglił.
Skóra schodziła płatami.
Z ziejącej dziury w policzku wystawały białe zęby. Włosy stały się tłustym białym kołtunem. Gałki oczne wysychały.
To nie był proces starzenia. Gamma ulegała rozkładowi.
Sam próbowała uciec. Osaczała ją woń śmierci: mokra ziemia, robaki kłębiące się pod skórą. Gamma